Tokio – Shibuya

Dzisiaj pogoda niezbyt fajna, zimna mżawka nie zachęca do długich eskapad. W myśl zasady slow travelling postanawiam dzisiaj sobie odpocząć i dlatego przedpołudnie spędzam w moim apartamencie na czytaniu, pisaniu pamiętnika i sortowaniu dotychczas zrobionych zdjęć. Wypełzam tylko na chwilę do najbliższego konbini po ciepłego pierożka z nadzieniem, a potem to już tylko grzeję się pod kołderką i dogrzewam moje lokum dmuchawą klimatyzacji. Tak jak większość budynków w Japonii, mój apartament ma bylejakie okna, a jedyną możliwością ogrzania pomieszczenia jest zamontowana nad oknem klimatyzacja. W łazience jest przeraźliwie zimno, szczękam zębami wychodząc spod prysznica.

Japończycy w zimie marzną. Brak solidnych możliwości ogrzewania pomieszczeń jest, przy tym poziomie technologicznego rozwoju, jakimś misterium fascinosum. Szukałam wytłumaczenia tego zjawiska po internetach, ale żadnej sensownej odpowiedzi nie znalazłam. Teorie są różnorakie, na przykład taka, że w Japonii domy buduje się z lekkich materiałów, aby lepiej znosiły trzęsienia ziemi. Albo taka, że zimy są krótkie i montowanie kaloryferów czy ogrzewania podłogowego nie opłaca się na kilka tygodni w roku. Albo jeszcze taka fajna teoria, że mężczyźni w ciągu dnia są w pracy, a w weekendy też oddają się hobby poza domem, więc nie czują doskwierającego zimna, a ponieważ w budownictwie decydujący głos mają mężczyźni, więc nie zawracają sobie głowy ogrzewaniem, którego brak ich po prostu bezpośrednio nie dotyczy – a kobiety marzną…

Tak jak już pisałam w poście z Kioto, podgrzewane toalety nabierają w tych warunkach całkiem innego sensu. Wyśmienitym wynalazkiem zdaje się też być kotatsu, czyli niski stół z ogrzewaniem wbudowanym pod blatem i ze zwisającymi z każdej strony grubymi kocami. Ponoć rodziny spędzają przy kotatsu długie zimowe wieczory, co mnie bynajmniej nie dziwi.

Po południu stwierdzam, że już dość leniuchowania i postanawiam wznowić program turystyczny. Cel: dzielnica Shibuya z jej sławnym skrzyżowaniem. W wyobraźni zbiorowej właśnie to miejsce pojawia się niezwłocznie kiedy padają hasła „japońskie miasta”, „miejski tłum”, „urbanizacja”. Jadę więc obejrzeć ten mit i topos, podobno największe i najbardziej zatłoczone skrzyżowanie w Japonii, a niektórzy śmią twierdzić, że i na całym świecie.

Po dokładniejszym przestudiowaniu mapa metra nie wydaje mi się już taka zawiła. Linie oznaczone są kolorami, a stacje są opisane również w alfabecie łacińskim i dodatkowo mają numery, więc nawet jeśli ktoś sobie nie radzi z obco brzmiącymi japońskimi nazwami, to zawsze może rozpoznać stację po numerze. Bez problemu dostaję się więc do dzielnicy Shibuya i jeszcze z okien stacji kolejki JR mogę podziwiać TO skrzyżowanie:

Stoję sobie tak i patrzę na to skrzyżowanie i znowu lekka mgiełka rozczarowania zaczyna owiewać to, co widzę. No owszem, skrzyżowanie duże. Ludzi dużo. Zielone światło włącza się jednocześnie dla wszystkich stron, i wtedy wszyscy idą na raz we wszystkich kierunkach. Rzeka ludzkich istnień, skąd idziemy i dokąd i po co, takie tam egzystencjalne banały wyściubiają nosa z zakamarków mózgownicy. A rozczarowanie chyba stąd, że jak jest czerwone światło, to wszyscy grzecznie stoją, a ja mam przed oczami obrazy podobnie ogromnych skrzyżowań w Bangkoku lub Chengdu, przez które przechodziły ogrome masy ludzi, przejeżdżały ciężarówki, samochody, niewyobrażalnie wielkie ławice skuterów i rowerów, chałupniczo skonstruktowanych traktorów, ryksz, furmanek i czego tam jeszcze. Nie tylko na zielonym, ale też przy każdym innym kolorze, we wszystkich możliwych i niemożliwych kierunkach i przy nieustannym akompaniamencie klaksonów i ryczących silników. A tutaj, na skrzyżowaniu Shibuya, spokój i  praworządność, a ludzie są bardzo cichutko i bardzo uważają, żeby nikogo nie potrącić. Jeśliby stanąć na środku skrzyżowania z zamkniętymi oczami, to można by pomyśleć, że jest się tu samemu.

Chciałam sobie usiąść w Starbucksie i trochę jeszcze sobie na to słynne skrzyżowanie popatrzeć, kto wie, może jeszcze w końcu jakoś by mnie dopadła miejska mistyka, ale taki sam pomysł miało jeszcze kilkaset innych osób stojących w dłuugaśnej kolejce wijącej się przed wejściem do kawiarni. Więc rezygnuję ze Starbucksa na rzecz spaceru po dzielnicy Shibuya. W odróżnieniu od cichutko przemykających ludzi, reklamy bombardują obrazem i dźwiękiem. Tutaj mały filmik:

W trakcie mojej wędrówki po ulicach Shibuyi trafiam też na salon gier patchinko, czyli taką japońską jaskinię gier, gdzie zwłaszcza nastolatki i młodzi mężczyźni w ogłuszającym huku automatów spędzają długie godziny na hazardzie. Na wejście do środka jakoś zabrakło mi odwagi…

Na koniec zachodzę do domu towarowego Hikarie, ale jak już poprzednio w Kioto, jakoś japońskie domy towarowe nie za bardzo mnie pociągają. Za to w food courcie u góry wypróbowuję nową dla mnie formę zielonej herbaty, z wagashi i kulką lodów. Herbata smakuje trochę sztucznie, jak jakaś rozpuszczalna herbata instant, za to wagashi jest przepyszne, bardzo aromatyczne, w środku jest chyba nadzienie kawowe, nie jestem do końca pewna, ale na pewno było to najlepsze wagashi ze wszystkich, jakie jadłam w trakcie mojego pobytu w Japonii.

Japońskie słodycze - pyszne wagashi i lody

Japońskie słodycze – lody i wagashi (może jak na japońskie warunki nie najpieknięjsze, za to przepyszne!!!)

 

To  są zapiski  z podróży do Japonii, która odbyła się na przełomie października i listopada 2016. Podróżowałam sama, podróż była zorganizowana indywidualnie przeze mnie.

Japonia – Tokio – Asakusa

No więc jestem w Tokio… Kolejne zadanie: dotrzeć z dworca głównego do stacji Asakusa. Studiując mapę metra w Tokio można się nabawić pląsawicy lub przynajmniej bólu głowy…

Mapa metra w Tokio

Mapa metra w Tokio (źródło: http://www.tokyometro.jp/en/subwaymap)

Na szczęście istnieje też coś tak wspaniałego jak strona Hyperdia, która po angielsku wyszukuje najlepsze połączenia w Japonii. Tam sobie wyszukałam, że najlepiej mi będzie z dworca głównego podjechać jeden przystanek kolejką JR do stacji Kanda i tam się przesiąść na linię metra do stacji Asakusa.

Z dworca głównego nie pamiętam już wiele, oprócz tłumów ludzi i zaskoczenia, że bardzo szybko udało mi się znaleźć odpowiedni peron kolejki JR. Za to po stacji Kanda, która jest z gatunku tych małych (w porównaniu z ogromnym dworcem głównym), kluczyłam chyba z pół godziny, nijak nie mogąc znaleźć wejścia do metra. Szybko się zorientowałam, że kolejka JR jeździ po estakadzie, a metro jest pod ziemią, więc trzeba zejść przynajmniej na poziom ulicy. Znalazłam nawet gablotkę informacyjną z mapką, na której było zaznaczone wejście do metra i kilkanaście razy upewniałam się, że stoję w tym miejscu gdzie trzeba i patrzę się w odpowiednim kierunku. W końcu, sfrustrowana, otrąbiłam oficjalnie porażkę i postanowiłam schować honor podróżnika do kieszeni i podjechać taksówką. Obrałam kierunek na widniejące w oddali duże skrzyżowanie, które dawało nadzieję na w miarę szybkie złapanie taryfy, i wtedy, po ujściu dobrych dwustu metrów, wreszcie natknęłam się na to nieszczęsne wejście do metra. Mapka miała rację, a problem polegał tylko na skali… Ja się spodziewałam, że wejścia do obydwu stacji są w odległości co najwyżej kilku metrów od siebie, a tutaj się okazuje, że jak w Tokio jest się na stacji przesiadkowej, to można się całkiem sporo nachodzić zmieniając linie…

Podróżując po Tokio trzeba też wziąć pod uwagę, że nie wszędzie są windy i ruchome schody, a raczej normą jest ich brak. Trzeba się nastawić na targanie ze sobą bagażu po stromych schodach, bo gotowość osobników męskich do pomocy samotnej kobiecie oscyluje raczej w skromnych granicach błędu statystycznego. Ale nic to, grunt że stacje są bardzo przejrzyście oznaczone, moja karta SUICA zadziałała bez problemów, i już po kilku minutach byłam na stacji Asakusa.

Podróżując po nieznanych sobie miejscach, staram trzymać się metody małych kroczków. Dostałam się z Nary do Kioto, potem z Kioto do Tokio, w Tokio do mojej stacji docelowej, a teraz nadszedł czas na następny kroczek, czyli znalezienie drogi do mojego drugiego mieszkania z AirBnB.

Opis jak się dostać ze stacji metra do mojego apartamentu w Tokio czytał się jak wczesna Chmielewska: znajdź wyjście A2, wyjdź na prawo koło konbini, przejdź koło muzeum walizek, skręć w lewo koło automatu do napojów na parkingu, a na końcu za kolejnym sklepem znajdź rynnę, do której jest przyczepiona skrytka, wstukaj kod do skrytki i wyjmij klucz do budynku, który jest trzy domy dalej. Po pierwszym pobycie w apartamiencie z AirBnB nabrałam do tego rodzaju lokum nieco zaufania, ale mimo to czułam dreszczyk podniecenia, kiedy tak pokonywałam jeden etap tych miejskich podchodów za drugim i wypatrywałam schowka z kluczami.

 Oczywiście okazało się, że opis był zgodny ze stanem faktycznym, znalazłam skrytkę, kod działał, w środku były klucze i pasowały do dzwi mojego apartamentu. To jest właśnie Japonia – czasami na pozór nieco zakręcona w swoich dziwactwach, ale potem okazuje się, że wszystko działa jak powinno i zazwyczaj ma jakiś (często niestety ukryty dla nietubylców) sens.

W środku zastałam taki miły apartament:

Tokio - mój apartament w dzielnicy Asakusa

Tokio – mój apartament w dzielnicy Asakusa

Oczywiście znowu łazienka rozdzielona, w części „mokrej” tylko wanna, tym razem część „sucha” połączona była z toaletą i miała w zlewie tylko zimną wodę, więc jako zmarzluch nawet na każde mycie rąk chodziłam do wanny. Apartament był już nieco nadgryziony zębem czasu, ale miał wszystko czego podróżnik może potrzebować i był, tak jak wszystkie poprzednie miejsca, nieskazitelnie czysty.

Po krótkim odpoczynku wybrałam się na malutki spacerek, by z grubsza zorientować się w dzielnicy Asakusa, która będzie moją bazą wypadową do końca pobytu.

W jednej z przyulicznych garkuchni nabyłam takie pyszne coś:

Kuchnia japońska: Taiyaki, czyli ciastka pieczone w specjalnej formie i nadziewane słodką pastą z czerwonej fasoli

Kuchnia japońska: Taiyaki, czyli ciastka pieczone w specjalnej formie i nadziewane słodką pastą z czerwonej fasoli

 

A tutaj jeszcze kilka snapszotów z dzielnicy:

Asakusa położona jest nad rzeką Sumida, po drugiej stronie rzeki rozciąga się dzielnica o tejże nazwie (znaczy też Sumida). Sumidę obejrzę sobie dokładniej kiedy  indziej. Z daleka rozpoznaję jednak od razu budynek kwatery głównej kompanii piwowarskiej Asahi Breweries (The Asahi Beer Hall), na dachu którego architekt umieścił złote COŚ. Podobno artysta miał na myśli płomień… Mieszkańcom (i mnie również) nieodparcie nasuwa sie jednak skojarzenie z psią kupą, to chyba wyjaśnia, dlaczego mam tylko jedno zdjęcie tego cuda, i to niewyraźne. Uprzejmie upraszam o wyrozumiałość, a wielbicieli sztuki awangardowej po piękne zdjęcia odsyłam do odpowiednich źródeł w necie.

Tokio - Sumida - Kwatera Główna kompanii Asahi Breweries (The Asahi Beer Hall)

Tokio – Sumida – Kwatera Główna kompanii Asahi Breweries (The Asahi Beer Hall) z charakterystycznym złotym elementem

Nie sposób też nie zauważyć wieży Tokyo Skytree, ponoć najwyższego budynku w Japonii, której pięknie podświetlona konstrukcja dominuje nad krajobrazem całej okolicy:

Tokyo Skytree - najwyższa konstrukcja w Japonii

Tokyo Skytree – najwyższa konstrukcja w Japonii

 

W drodze powrotnej zachodzę do supermarketu AEON (nie konbini, tylko taki prawdziwy supermarket spożywczy), aby zaspokoić moje europejskie tęsknoty, które objawiają się nieodpartą chcicą na jabłka i jogurt. Produkty mleczne chyba w całej Azji są mało popularne (w każdym bądź razie w Chinach i Tajlandii, no i jak się przekonałam, także w Japonii). Jogurciki w opakowaniach wielkości homeopatycznej, masło też w malutkich kosteczkach i w większości solone (chociaż pewnie i było niesolone, ale moje nieistniejące umiejętności językowe nie pozwalały mi na identyfikację). A jabłka sprzedawane na sztuki. Zdjęcie znowu niewyraźne, bo wykonane trzęsącą się z podniecenia ręką (pierwsze jabłka po tygodniu abstynencji!!!), ale gwoli dokumentacji historycznej zamieszczam: 

Tokio - zakupy z supermarketu AEON

Tokio – zakupy z supermarketu AEON

 

To  są zapiski  z podróży do Japonii, która odbyła się na przełomie października i listopada 2016. Podróżowałam sama, podróż była zorganizowana indywidualnie przeze mnie.

Nara – Kioto – Tokio czyli dzień w podróży i kilka przemyśleń

Szósty dzień mojej podróży. Wyprowadzam się z urokliwej i spokojnej Nary. Wracam do Kioto, by stamtąd pojechać do stolicy. Tym razem kasy do rezerwacji miejscówki i perony znajduję bez trudu, jestem już w końcu chyba czwarty raz na tym dworcu.

Zanim wsiądę w shinkansena, kupuję prowiant na podróż – praktyczne pudełko z sushi i słodycze z dodatkiem matchy. Oczywiście nie może zabraknąć mojej ulubionej niesłodzonej chłodzonej herbaty, automat na peronie oferuje kilkanaście rodzajów.

Mam jeszcze kilkanaście minut do odjazdu mojego pociągu, więc obserwuję, jak na peron co kilka minut podjeżdżają inne shinkanseny. Chwilę przed przyjazdem pociągu na peronie rozlega się radosna muzyka, potem pociąg nadjeżdża i zatrzymuje się tak precyzyjnie, że bramki w płotku zabezpieczającym peron pokrywają się co do centymentra z wejściami do wagonów. Jak już pisałam, drzwi do shinkansena są bardzo wąskie, dla drobnych Japończyków to nie problem, ale co bardziej rośli Europejczycy czy Amerykanie muszę się schylać, a czasami i nieco przeciskać. Pociąg stoi na peronie bardzo krótko, może z półtorej minuty.

Wsiadam w końcu do mojego shinkansena, rozsiadam się wygodnie. Czeka mnie nieco ponad 2,5 godz. jazdy, więc wyciągam prowiant i zaczynam próbować nowych specjałów.

Na pierwszy ogień idzie sushi z fermentowanej makreli zawinięte w liść persymony, lokalna specjalność z okolic Nary. Rybka jest fermentowana tylko trochę, ma delikatny kwaskowo-słony smak i wyraźny rybi zapach (ale w takim pozytywnym sensie) i smakuje tak dobrze, że nie potrzeba do tego nawet sosu sojowego. To dzięki liściom persymony, które nadają temu sushi dodatkowego aromatu. Dawniej ten sposób przygotowania sushi służył też do jego konserwacji, bo taniny zawarte w liściach chroniły potrawę przed zepsuciem.

Na deser mam gofry z herbatą matcha i karmelem – dosyć słodkie, ale pycha!! Kupiłam jeszcze batoniki KitKat z matchą, te jednak po spróbowaniu odstawiam – smak trochę nie z mojej bajki, dosyć taki fabryczny. Chyba powinnam w tym miejscu powiedzieć, że w Japonii jest też dużo innego rodzaju słodyczy, nie zawierających matchy, tylko na przykład owoce lub czekoladę. Na przykład KitKat ma całą paletę smaków, od truskawkowego przez dyniowy po sake. To tylko moja właśnie kiełkująca miłość do herbaty matcha spowodowała taki subiektywny wybór słodyczy (i tak mi już zostanie do końca podróży).

Czas na pierwsze podsumowania. Oczywiście wszystkie moje spostrzeżenia są bardzo powierzchowne, nie mogą być inne po kilku dniach w obcym kraju, bez znajomości języka i bez głębszego kontaktu z tubylcami. Ale czasami takie właśnie pierwsze wrażenia trafnie oddają to, co w danym miejscu jest najbardziej charakterystyczne, co je wyróżnia spośród innych miejsc. Im dłużej się gdzieś zostaje, im więcej osób i ich historii się poznaje, tym bardziej człowiek zaczyna różnicować, dzielić włos na czworo, dostrzegać, że generalnie coś jest, ale czasami jednak nie, a czasami tylko trochę, ale tylko pod pewnymi warunkami, itd. I ta charakterystyka miejsca się rozmywa, nie jest już taka uchwytna i dobitna jak na początku, aż w końcu człowiek dochodzi do wniosku, że generalnie wszędzie jest tak samo, ludzie mają takie same potrzeby i tęsknoty i strachy. Jak to jeden poeta powiedział, różnimy się jedynie tak bardzo podobnie.

Tak więc po kilku dniach podróży pozwalam sobie na takie ogólnikowe i naiwne spostrzeżenia, na które pewnie nie odważyłabym się po dłuższym pobycie:

Po pierwsze w Japonii jest się skonfrontowanym z bardzo radykalną kulturą służenia klientowi. Klient nasz pan, i to totalnie. W progu sklepu obsługa wita ukłonami, uśmiechami, pełnymi kurtuazji formułkami. W środku sprzedawca jest do dyspozycji, ale w bardzo nienachalny sposób. Jeśli chcesz o coś zapytać, jedno spojrzenie wystarczy, od razu ktoś ci pomoże. Jeśli chcesz w spokoju się po sklepie porozglądać, zostawią cię w spokoju. W restauracji kelner doleje herbaty dokładnie w tej sekundzie, kiedy opróżniłeś swój kubeczek. Jeśli tylko trzeba było chwilkę stanąć w kolejce, pierwsze co usłyszysz przy kasie to „dziękujemy za zaczekanie”. Kasjer lub jego pomocnik wszystko spakują w siateczki i wręczą zakupy wśród ukłonów, nawet jeśli to jest zwykły spożywczak, a w lepszym sklepie odprowadzą do drzwi albo i do końca ulicy. I to nie jest jakieś podlizywanie się czy służalczość, nie jest skierowane selektywnie do klientów o potencjalnie grubo wypchanym portfelu. To raczej chęć ofiarowania dobrego serwisu, dążenie do perfekcyjnego wykonania swojego zadania, którym w tym przypadku jest obsłużenie klienta.

Po drugie kultura harmonii. Przewaga kolektywu nad indywidualizmem. Dobro ogółu ponad dobrem jednostki. Czym się to objawia? Ludzie przestrzegają reguł. Nie wolno śmiecić, więc nikt nie rzuca śmieci na ziemię. Nie wolno przepychać się do autobusu, więc wszyscy stoją bardzo grzecznie w ogonku. Nie wolno hałasować i przeszkadzać innym, więc wszyscy starają się być cicho, nikt nie rozmawia przez telefon w pociągu i nie popycha innych ludzi, nawet w największym tłoku. I wszyscy są ubrani podobnie (no oczywiście poza różnymi subkulturami, ale to jest naprawdę wyjątek). Czytałam gdzieś, że to dopasowanie się japońskiego społeczeństwa do okoliczności zewnętrznych, ta rezygnacja z indywidualizmu, to efekt historii, bo przez wiele lat Japonią rządzili feudałowie, którzy za najmniejsze odstępstwa od ustanowionych przez siebie praw okrutnie karali poddanych. Ale nie wiem, czy nie jest to też po części strategia radzenia sobie z tak liczną populacją. Gdyby w miejscach z tak ogromną koncetracją ludzi każdy zaczął żyć po swojemu, skończyłoby się to raczej niewesoło.

Po trzecie niesamowita kultura wizualna. Przepiękne ogrody. Wysmakowana, minimalistyczna architektura. Obrazy, ryciny, zdjęcia, dekoracje wnętrz. Ale też estetyka w życiu codziennym, na przykład piękne opakowania – choćby to było pudełko zwykłych słodyczy, jest ono zapakowane w piękne zaprojektowany i świetnej jakości papier, pod którym znajduje się następny piękny papier, a pod nim piękne pudełko, w którym z niezwykłą dbałością ułożone są pojedyńcze sztuki, również indywidualnie zapakowane (pomijam kwestie ekologii, ale jeśli chodzi o estetykę, to jest to mistrzostwo świata). Piękne są również gesty, choćby to było wydawanie reszty w sklepie, to zawsze będzie ono z dbałością o pozycję każdego z palców, o zatoczenie dłońmi idealnego okręgu i o pochylenie ciała w należytym tempie i pod odpowiednim kątem. Samo pismo, składające się z trzech alfabetów, też uwrażliwia na rozmaite formy i kształty, którym przypisane są znaczenia, często bardzo wielopoziomowe.

Tak to sobie rozmyślałam, a za oknami shinkansena przemykał krajobraz, w tle przemknęła nawet święta góra Fuji. Mogłabym sobie tak jechać i dłużej, ale shinkansen jest szybki i dotarłam do Tokio zgodnie z rozkładem – nie można przecież po japońskim pociągu spodziewać się czegoś innego 🙂

 

To  są zapiski  z podróży do Japonii, która odbyła się na przełomie października i listopada 2016. Podróżowałam sama, podróż była zorganizowana indywidualnie przeze mnie.

Japonia – Nara – świątynia Kōfukuji

Zmierzch w Narze nadchodzi niespodziewanie szybko, zatopiona w kontemplowaniu jesiennych widoków nie zauważyłam upływu czasu. Powoli wracam do centrum, przy okazji delektując się takimi typowo japońskimi smaczkami – chyba każdy turysta wybierając się do Japonii spodziewa się właśnie takich widoków:

Wchodzę na teren świątyni Kōfukuji, jednej z najstarszych w Narze. W okresie świetności do świątyni należało ponoć około 150 budynków, teraz ostało się ich kilka, porozrzucanych w promieniu kilkuset metrów od siebie.  Ukoronowaniem dzisiejszego spaceru po Narze jest zachód słońca z widokiem na jeden z hali świątyni.

A tutaj jeszcze kilka zdjęć należącej do kompleksu Kōfukuji pięciostopniowej pagody i kilka detali w jednej ze świątyń.

A żeby nie było tylko tak mistycznie i romantycznie, to tutaj taka fajna wizualna kakofonia na jednym ze straganów w pobliżu:

Nara - stragan w pobliżu świątyni Kōfukuji

Nara – stragan w pobliżu świątyni Kōfukuji – można dostać zawrotu głowy…

Wieczór kończę w przesympatycznej i przytulnej restauracji w centrum Nary, delektując się naleśniczkami i białym winkiem. Mimo że nie była to wyspecjalizowana herbaciarnia, do mojej herbaty dostałam klepsydrę z instrukcją, żeby po upływie czasu koniecznie wyjąć zaparzacz z czajniczka 🙂

Kuchnia japońska - tym razem w stylu europejskim, czyli naleśniczki (pancakes) z bitą śmietaną i truskawkami. W tle klepsydra odmierza czas parzenia herbaty.

Kuchnia japońska – tym razem w stylu europejskim, czyli naleśniczki (pancakes) z bitą śmietaną i truskawkami. W tle klepsydra odmierza czas parzenia herbaty.

 

To  są zapiski  z podróży do Japonii, która odbyła się na przełomie października i listopada 2016. Podróżowałam sama, podróż była zorganizowana indywidualnie przeze mnie.

Japonia – Nara – Jak nie zobaczyłam wielkiego Buddy (ale za to spotkałam mitycznego pająka-kobietę)

W głowie ciągle jeszcze brzmi „You want it darker” Cohena, ale Nara wita mnie pięknym słonecznym porankiem. Wybieram się na zwiedzanie.

Nara to pierwsza stolica Japonii, stała się nią w roku 710 naszej ery. Miasto nie utrzymało tego statusu na długo, bo tylko do roku 794, i większość budowli z tamtego czasu nie zachowała się do dzisiaj, ale znajduje się tutaj kilka świątyń i innych budowli na tyle znaczących, że mają status dziedzictwa kulturowego UNESCO.

Idę na piechotę, moim celem jest główny park Nary, bezpretensjonalnie nazwany „Nara Park” i położnona w nim świątynia Todaiji, skrywająca ponoć największy na świecie posąg Buddy wykonany z brązu.

Im bardziej zagłębiam się w park, tym więcej koło mnie przemyka sarnopodobnych zwierząt, wkrótce są one wszędzie. To święte daniele z Nary, wedle wierzeń shinto są one posłanninkami bogów. Czy są naprawdę takie święte to nie wiem, ale na pewno są dosyć bezczelne, bo łażą nie tylko po parku, ale także po ulicach i skrzyżowaniach i zaczepiają ludzi w nadziei na wysępienie jakiegoś smakołyku. Wzdłóż ulic stoją stragany, na których można kupić specjalne krakersy do karmienia danieli – jeśli tylko wyczują one, że ktoś właśnie otworzył paczuszkę, oblegają go natychmiast i dosyć namolnie dopominają się przysmaku.

W końcu dochodzę do małej uliczki usianej straganami i po brzegi wypełnionej przez turystów. Na końcu uliczki stoi południowa brama do świątyni Tōdai-ji, brama nazywa się Nandai-mon i jest moim zdaniem przepiękna.

Nara - Nandai-mon, czyli południowa brama świątyni Tōdai-ji

Nara – Nandai-mon, czyli południowa brama świątyni Tōdai-ji

 

Nara - Nandai-mon, czyli południowa brama świątyni Tōdai-ji

Nara – Nandai-mon, czyli południowa brama świątyni Tōdai-ji

Około 200 metrów za bramą Nandai-mon znajduje się wejście do na teren świątyni Tōdai-ji. Za wejście trzeba zapłacić, przed kasą długi sznur ludzi i instrukcje, żeby przez samą świątynię przechodzić żwawo, aby nie blokować ruchu turystycznego.  Szybko „lukam” na teren świątyni, wiele nie widzę, bo jest ona otoczona murem, widać tylko to, co się dzieje bezpośrednio przy wejsciu, ale ten widok mi wystarcza… Zdecydowanie nie mam ochoty stać pół godziny w kolejce po bilet, a potem kłębić się wśród ciżby i turystycznym galopem przemykać po świątyni, tylko po to, żeby zaliczyć kolejnego w moim życiu Buddę. Zdecydowanie nie jestem dzisiaj na to w nastroju, robię więc coś, co zapewne jest sennym koszmarem pracownika każdego szanującego się biura podróży (dlatego między innymi biur podróży unikam jak tylko mogę) – otóż odwracam się na pięcie i postanawiam, że zamiast spędzać następne dwie godziny w kolejce, ścisku i turystycznym stresie, wolę podelektować się pięknym jesiennym słońcem.

Nara - Świątynię Tōdai-ji zobaczyłam tylko z zewnątrz...

Nara – Świątynię Tōdai-ji zobaczyłam tylko z zewnątrz…

To była świetna decyzja. Dzięki temu mogłam w spokoju pospacerować po parku Nara i wreszcie zrozumiałam, o co tyle krzyku z tymi japońskimi parkami i ogrodami. Są przepiękne, i to nie tylko w porze kwitnienia wiśni.

Sprawdzając po internetach co to za pająka udało mi się sfotografować, dowiedziałam się nie tylko, że nazywa się on Nephila clavata, potrafi być sporych rozmiarów i jest w Japonii gatunkiem dosyć pospolitym. Okazało się również, że jest on w starych japońskich wierzeniach uosobieniem Jorōgumo, czyli kobiety-pająka, pięknej i groźnej, która omotuje swoją siecią kochanków, aby ich pożreć. Zainteresowanych odsyłam do świetnego wpisu o różnych wersjach legendy o Jorōgumo (super tekst i do tego ozdobiony pięknymi japońskimi ilustracjami).

Po takich wrażeniach estetycznych chciałabym jeszcze dopieścić podniebienie. W przewodniku na obrzeżu parku zaznaczona jest herbaciarnia, idę więc w tamtą stronę i trafiam w końcu do lokalu, co do którego nie do końca pewna jestem, czy to herbaciarnia, czy może też zwykła restauracja. Żeby jednak pozostać w temacie, zamawiam jako lokalną specjalność ryż w wywarze z herbaty, oczywiście jako setto, czyli zestaw.

Kuchnia japońska - setto, czyli zestaw. W roli głównej ryż w wywarze z czarnej herbaty.

Kuchnia japońska – setto, czyli zestaw. W roli głównej ryż w wywarze z czarnej herbaty.

Ryż w wywarze z herbaty taki sobie… za to to coś, co jest na zdjęciu w miseczce po prawej stronie – bomba! Zwłaszcza te paseczki czegoś fermentowanego i suszonego. Explozja smaku, słony, lekko kwaskowy, lekko alkoholowy, czekoladowy, umami. Do dzisiaj nie odkryłam, co to jest, a bardzo szkoda.

 

To  są zapiski  z podróży do Japonii, która odbyła się na przełomie października i listopada 2016. Podróżowałam sama, podróż była zorganizowana indywidualnie przeze mnie.

Japonia – z Kioto do Nary

Wracam z Inari do Kioto, odbieram bagaż i w sumie tą samą drogą przedzieram się z powrotem na peron, bo podmiejski do Nary jedzie w tym samym kierunku jak do Inari. Jest późne popołudnie, wszyscy są w drodze z pracy i szkoły i jest naprawdę tłoczno.

Przy okazji zaczynam rozumieć kolejny lokalny zwyczaj. Przed jadłodajniami stoją rzędy malutkich plastikowych taborecików, takich naprawdę malutkich, jak dla przedszkolaków. Widziałam je już wiele razy i zastanawiałam się, po co one tam są, bo zawsze były puste. Teraz, w godzinach szczytu, kiedy jadłodajnie zatłoczone są do granic możliwości, siedzą na nich ludzie czekający aż zwolni się miejsce w lokalu. Znowu takie praktyczne i zdroworozsądkowe rozwiązanie. My zawsze mówimy „stać w kolejce„, a Japończycy mogą sobie też „siedzieć w kolejce„.

W końcu zstępuje na mnie też to olśnienie, o którym już wspominałam, że dworzec jest podzielony na strefy wedle operatorów połączeń kolejowych i rodzajów pociągów. Czyli z innych peronów odjeżdżają podmiejskie lini JR, z innych podmiejskie lini Kintetsu, a shinkanseny mają swoje osobne perony. Tak samo w budynku dworca, każda linia ma swoje strefy, na granicy których znajdują się bramki biletowe (na perony można wejść tylko z ważnym biletem).

Do Nary chcę dojechać w miarę wcześnie, bo dzisiaj pierwszy raz będę nocować w apartamencie z AirBnB i nie do końca jestem pewna, co mnie czeka. Nie chcę więc tam dojechać późną nocą, żeby jeszcze móc ewentualnie zorganizować jakiś awaryjny nocleg. Z tego co zrozumiałam, właściciela nie zobaczę osobiście (tak jak wielu właścicieli lokali używa on AirBnB profesjonalnie, mieszkanie przeznaczone jest wyłącznie na wynajem). Dostałam opis jak trafić do apartamentu i kod otwierający drzwi. Opis składa się po części z mapki, a po części z instrukcji typu „wejść w wąski korytarz obok restauracji izakaya, pierwsze drzwi na prawo na pierwszym piętrze” (izakaya to taki typ japońskiej restauracji, w której alkohol gra niepoślednią rolę, a znakami rozpoznawczymi takiego lokalu są skrzynki piwa i butelki innych alkoholi wystawione w oknie i wielke czerwone latarnie przy wejściu). Dodatkowej niepewności przydaje fakt, że według google maps adres mojego apartamentu znajduje się dokładnie na środku torowiska linii kolejowej – tak, tak, wiadomo, azjatyckie adresy nie są dokładne… ale mimo wszystko jakiś tam dreszczyk emocji jest…

Nara wita mnie zaspaną, małomiasteczkową atmosferą. Czuję się trochę jak w moich rodzinnych Kielcach. Z dworca do apartamentu mam teoretycznie 10 minut na piechotę i po krótkim błądzeniu na samym dworcu (GPS nie działa w budynkach) faktycznie bez problemów znajduję właściwą ulicę i właściwe skrzyżowanie, a przy nim izakaję i korytarz przy niej i apartament na pierwszym piętrze i kod otwierający drzwi też działa… A w środku czeka na mnie taki przyjemny apartament:

Japonia - mój apartament w Narze

Japonia – mój apartament w Narze

W przedpokoju wezwanie do bezwzględnego zdjęcia butów, a w toalecie kapcie, które służą właśnie tylko do ogrzewania nóg tamże i nie wolno w nich chodzić po innych częściach mieszkania. Wiem z kilku blogów i artykułów, że Japończycy bardzo poważnie traktują ten zwyczaj i chodzenie w kapciach toaletowych po mieszkaniu to gruby nietakt.

Japońskie życie codzienne - kapcie tylko do użytku w toalecie

Japońskie życie codzienne – kapcie tylko do użytku w toalecie

 

Tak jak poprzednio w Kioto, łazienka ma część suchą i mokrą. W części mokrej koło wanny stoi taborecik, na którym należy usiąść i porządnie się wymyć, do polewania się wodą używając chochelki. Dopiero potem można wejść do wanny. Ponoć ten zwyczaj bierze się stąd, że potem w jednej wannie kąpiel bierze jeden po drugim cała rodzina.

Japońskie życie codzienne - w mokrej części łazienki taborecik i chochelka do polewania się

Japońskie życie codzienne – w mokrej części łazienki taborecik i chochelka do polewania się wodą

 

Po krótkim odświeżeniu się wychodzę obczajać miasto. Do centrum mam ze dwadzieścia minut spacerkiem, jest już co prawda ciemno, ale wolę iść na piechotę niż szukać autobusu. Centrum jest w porównaniu do Kioto spokojne, nieco prowincjonalne. Sporo sklepów jest już pozamykanych, widać też, nie są jakiś specjalnie nastawieni na turystów, większość z nich przyjeżdża do Nary na jednodniową wycieczkę i wraca na nocleg do Kioto.

Oglądam sobie sklepiki z pamiątkami, furoshiki, inne tekstylia typu fartuszki kuchenne, papeterie, takie tam. Muszę powiedzieć, że w Kioto wybór był jednak znacznie większy i te rzeczy były jakby bardziej artystyczne, więc jeśli ktoś planuje zakup pamiątek, to Kioto jest chyba lepszym miejscem. Chyba że ktoś koniecznie szuka rzeczy z motywem danieli, bo to jeden ze znaków rozpoznawczych Nary, ale o tym więcej w następnym wpisie.

W trakcie spacerów po Japonii warto od czasu do czasu spojrzeć pod nogi i zwrócić uwagę na mały szczegół: każde miasto ma inny wzór na włazach do studzienki kanalizacyjnej, a niektóre z nich są naprawdę kunsztowne, tak jak te w Narze:

Nara - ozdobny właz do studzienki kanalizacyjnej

Nara – ozdobny właz do studzienki kanalizacyjnej

Wchodzę do pierwszej lepszej piekarnio-kawiarni, gdzie zjadam europejskiego sandwitcha z jajkiem – jakościowo jest ok, ale smakowo będzie to najgorszy posiłek w ciągu całej mojej podróży. Ponieważ moje kubki smakowe domagają się dopieszczenia, nabywam w przyulicznej garkuchni takie coś:

Kuchnia japońska - takoyaki: tako – ośmiornica i yaki - smażenie

Kuchnia japońska – takoyaki: tako – ośmiornica i yaki – smażenie

Przepyszne!!! Jak chyba wszędzie w Azji, im prostszy i bardziej „uliczny” w charakterze lokal, tym pyszniejsze jedzonko. To coś, co jadłam, to takoyaki. W środku kawałki ośmiornicy, otoczone ciastem nieco przypominającym nasze naleśnikowe,  na to proszek z wodorostów, i całość polana specjalnym sosem takoyaki i majonezem,

Dzień kończę w pobliskim konbini, gdzie zaopatruję się w moją codzienną porcje owoców w galaretce. Przy okazji próbuję sake w puszcze (ble, po pierwszym łyku cała zawartość ląduje w zlewie), i chłodzonej matcha latte (mniam, to będę piła jeszcze częściej).

W wiadomościach piszą, że zmarł Cohen, wieczór kończę w bardzo melancholijnym nastroju słuchając jego piosenek.

 

To  są zapiski  z podróży do Japonii, która odbyła się na przełomie października i listopada 2016. Podróżowałam sama, podróż była zorganizowana indywidualnie przeze mnie.