Japonia – Tokio – Asakusa

No więc jestem w Tokio… Kolejne zadanie: dotrzeć z dworca głównego do stacji Asakusa. Studiując mapę metra w Tokio można się nabawić pląsawicy lub przynajmniej bólu głowy…

Mapa metra w Tokio

Mapa metra w Tokio (źródło: http://www.tokyometro.jp/en/subwaymap)

Na szczęście istnieje też coś tak wspaniałego jak strona Hyperdia, która po angielsku wyszukuje najlepsze połączenia w Japonii. Tam sobie wyszukałam, że najlepiej mi będzie z dworca głównego podjechać jeden przystanek kolejką JR do stacji Kanda i tam się przesiąść na linię metra do stacji Asakusa.

Z dworca głównego nie pamiętam już wiele, oprócz tłumów ludzi i zaskoczenia, że bardzo szybko udało mi się znaleźć odpowiedni peron kolejki JR. Za to po stacji Kanda, która jest z gatunku tych małych (w porównaniu z ogromnym dworcem głównym), kluczyłam chyba z pół godziny, nijak nie mogąc znaleźć wejścia do metra. Szybko się zorientowałam, że kolejka JR jeździ po estakadzie, a metro jest pod ziemią, więc trzeba zejść przynajmniej na poziom ulicy. Znalazłam nawet gablotkę informacyjną z mapką, na której było zaznaczone wejście do metra i kilkanaście razy upewniałam się, że stoję w tym miejscu gdzie trzeba i patrzę się w odpowiednim kierunku. W końcu, sfrustrowana, otrąbiłam oficjalnie porażkę i postanowiłam schować honor podróżnika do kieszeni i podjechać taksówką. Obrałam kierunek na widniejące w oddali duże skrzyżowanie, które dawało nadzieję na w miarę szybkie złapanie taryfy, i wtedy, po ujściu dobrych dwustu metrów, wreszcie natknęłam się na to nieszczęsne wejście do metra. Mapka miała rację, a problem polegał tylko na skali… Ja się spodziewałam, że wejścia do obydwu stacji są w odległości co najwyżej kilku metrów od siebie, a tutaj się okazuje, że jak w Tokio jest się na stacji przesiadkowej, to można się całkiem sporo nachodzić zmieniając linie…

Podróżując po Tokio trzeba też wziąć pod uwagę, że nie wszędzie są windy i ruchome schody, a raczej normą jest ich brak. Trzeba się nastawić na targanie ze sobą bagażu po stromych schodach, bo gotowość osobników męskich do pomocy samotnej kobiecie oscyluje raczej w skromnych granicach błędu statystycznego. Ale nic to, grunt że stacje są bardzo przejrzyście oznaczone, moja karta SUICA zadziałała bez problemów, i już po kilku minutach byłam na stacji Asakusa.

Podróżując po nieznanych sobie miejscach, staram trzymać się metody małych kroczków. Dostałam się z Nary do Kioto, potem z Kioto do Tokio, w Tokio do mojej stacji docelowej, a teraz nadszedł czas na następny kroczek, czyli znalezienie drogi do mojego drugiego mieszkania z AirBnB.

Opis jak się dostać ze stacji metra do mojego apartamentu w Tokio czytał się jak wczesna Chmielewska: znajdź wyjście A2, wyjdź na prawo koło konbini, przejdź koło muzeum walizek, skręć w lewo koło automatu do napojów na parkingu, a na końcu za kolejnym sklepem znajdź rynnę, do której jest przyczepiona skrytka, wstukaj kod do skrytki i wyjmij klucz do budynku, który jest trzy domy dalej. Po pierwszym pobycie w apartamiencie z AirBnB nabrałam do tego rodzaju lokum nieco zaufania, ale mimo to czułam dreszczyk podniecenia, kiedy tak pokonywałam jeden etap tych miejskich podchodów za drugim i wypatrywałam schowka z kluczami.

 Oczywiście okazało się, że opis był zgodny ze stanem faktycznym, znalazłam skrytkę, kod działał, w środku były klucze i pasowały do dzwi mojego apartamentu. To jest właśnie Japonia – czasami na pozór nieco zakręcona w swoich dziwactwach, ale potem okazuje się, że wszystko działa jak powinno i zazwyczaj ma jakiś (często niestety ukryty dla nietubylców) sens.

W środku zastałam taki miły apartament:

Tokio - mój apartament w dzielnicy Asakusa

Tokio – mój apartament w dzielnicy Asakusa

Oczywiście znowu łazienka rozdzielona, w części „mokrej” tylko wanna, tym razem część „sucha” połączona była z toaletą i miała w zlewie tylko zimną wodę, więc jako zmarzluch nawet na każde mycie rąk chodziłam do wanny. Apartament był już nieco nadgryziony zębem czasu, ale miał wszystko czego podróżnik może potrzebować i był, tak jak wszystkie poprzednie miejsca, nieskazitelnie czysty.

Po krótkim odpoczynku wybrałam się na malutki spacerek, by z grubsza zorientować się w dzielnicy Asakusa, która będzie moją bazą wypadową do końca pobytu.

W jednej z przyulicznych garkuchni nabyłam takie pyszne coś:

Kuchnia japońska: Taiyaki, czyli ciastka pieczone w specjalnej formie i nadziewane słodką pastą z czerwonej fasoli

Kuchnia japońska: Taiyaki, czyli ciastka pieczone w specjalnej formie i nadziewane słodką pastą z czerwonej fasoli

 

A tutaj jeszcze kilka snapszotów z dzielnicy:

Asakusa położona jest nad rzeką Sumida, po drugiej stronie rzeki rozciąga się dzielnica o tejże nazwie (znaczy też Sumida). Sumidę obejrzę sobie dokładniej kiedy  indziej. Z daleka rozpoznaję jednak od razu budynek kwatery głównej kompanii piwowarskiej Asahi Breweries (The Asahi Beer Hall), na dachu którego architekt umieścił złote COŚ. Podobno artysta miał na myśli płomień… Mieszkańcom (i mnie również) nieodparcie nasuwa sie jednak skojarzenie z psią kupą, to chyba wyjaśnia, dlaczego mam tylko jedno zdjęcie tego cuda, i to niewyraźne. Uprzejmie upraszam o wyrozumiałość, a wielbicieli sztuki awangardowej po piękne zdjęcia odsyłam do odpowiednich źródeł w necie.

Tokio - Sumida - Kwatera Główna kompanii Asahi Breweries (The Asahi Beer Hall)

Tokio – Sumida – Kwatera Główna kompanii Asahi Breweries (The Asahi Beer Hall) z charakterystycznym złotym elementem

Nie sposób też nie zauważyć wieży Tokyo Skytree, ponoć najwyższego budynku w Japonii, której pięknie podświetlona konstrukcja dominuje nad krajobrazem całej okolicy:

Tokyo Skytree - najwyższa konstrukcja w Japonii

Tokyo Skytree – najwyższa konstrukcja w Japonii

 

W drodze powrotnej zachodzę do supermarketu AEON (nie konbini, tylko taki prawdziwy supermarket spożywczy), aby zaspokoić moje europejskie tęsknoty, które objawiają się nieodpartą chcicą na jabłka i jogurt. Produkty mleczne chyba w całej Azji są mało popularne (w każdym bądź razie w Chinach i Tajlandii, no i jak się przekonałam, także w Japonii). Jogurciki w opakowaniach wielkości homeopatycznej, masło też w malutkich kosteczkach i w większości solone (chociaż pewnie i było niesolone, ale moje nieistniejące umiejętności językowe nie pozwalały mi na identyfikację). A jabłka sprzedawane na sztuki. Zdjęcie znowu niewyraźne, bo wykonane trzęsącą się z podniecenia ręką (pierwsze jabłka po tygodniu abstynencji!!!), ale gwoli dokumentacji historycznej zamieszczam: 

Tokio - zakupy z supermarketu AEON

Tokio – zakupy z supermarketu AEON

 

To  są zapiski  z podróży do Japonii, która odbyła się na przełomie października i listopada 2016. Podróżowałam sama, podróż była zorganizowana indywidualnie przeze mnie.

Nara – Kioto – Tokio czyli dzień w podróży i kilka przemyśleń

Szósty dzień mojej podróży. Wyprowadzam się z urokliwej i spokojnej Nary. Wracam do Kioto, by stamtąd pojechać do stolicy. Tym razem kasy do rezerwacji miejscówki i perony znajduję bez trudu, jestem już w końcu chyba czwarty raz na tym dworcu.

Zanim wsiądę w shinkansena, kupuję prowiant na podróż – praktyczne pudełko z sushi i słodycze z dodatkiem matchy. Oczywiście nie może zabraknąć mojej ulubionej niesłodzonej chłodzonej herbaty, automat na peronie oferuje kilkanaście rodzajów.

Mam jeszcze kilkanaście minut do odjazdu mojego pociągu, więc obserwuję, jak na peron co kilka minut podjeżdżają inne shinkanseny. Chwilę przed przyjazdem pociągu na peronie rozlega się radosna muzyka, potem pociąg nadjeżdża i zatrzymuje się tak precyzyjnie, że bramki w płotku zabezpieczającym peron pokrywają się co do centymentra z wejściami do wagonów. Jak już pisałam, drzwi do shinkansena są bardzo wąskie, dla drobnych Japończyków to nie problem, ale co bardziej rośli Europejczycy czy Amerykanie muszę się schylać, a czasami i nieco przeciskać. Pociąg stoi na peronie bardzo krótko, może z półtorej minuty.

Wsiadam w końcu do mojego shinkansena, rozsiadam się wygodnie. Czeka mnie nieco ponad 2,5 godz. jazdy, więc wyciągam prowiant i zaczynam próbować nowych specjałów.

Na pierwszy ogień idzie sushi z fermentowanej makreli zawinięte w liść persymony, lokalna specjalność z okolic Nary. Rybka jest fermentowana tylko trochę, ma delikatny kwaskowo-słony smak i wyraźny rybi zapach (ale w takim pozytywnym sensie) i smakuje tak dobrze, że nie potrzeba do tego nawet sosu sojowego. To dzięki liściom persymony, które nadają temu sushi dodatkowego aromatu. Dawniej ten sposób przygotowania sushi służył też do jego konserwacji, bo taniny zawarte w liściach chroniły potrawę przed zepsuciem.

Na deser mam gofry z herbatą matcha i karmelem – dosyć słodkie, ale pycha!! Kupiłam jeszcze batoniki KitKat z matchą, te jednak po spróbowaniu odstawiam – smak trochę nie z mojej bajki, dosyć taki fabryczny. Chyba powinnam w tym miejscu powiedzieć, że w Japonii jest też dużo innego rodzaju słodyczy, nie zawierających matchy, tylko na przykład owoce lub czekoladę. Na przykład KitKat ma całą paletę smaków, od truskawkowego przez dyniowy po sake. To tylko moja właśnie kiełkująca miłość do herbaty matcha spowodowała taki subiektywny wybór słodyczy (i tak mi już zostanie do końca podróży).

Czas na pierwsze podsumowania. Oczywiście wszystkie moje spostrzeżenia są bardzo powierzchowne, nie mogą być inne po kilku dniach w obcym kraju, bez znajomości języka i bez głębszego kontaktu z tubylcami. Ale czasami takie właśnie pierwsze wrażenia trafnie oddają to, co w danym miejscu jest najbardziej charakterystyczne, co je wyróżnia spośród innych miejsc. Im dłużej się gdzieś zostaje, im więcej osób i ich historii się poznaje, tym bardziej człowiek zaczyna różnicować, dzielić włos na czworo, dostrzegać, że generalnie coś jest, ale czasami jednak nie, a czasami tylko trochę, ale tylko pod pewnymi warunkami, itd. I ta charakterystyka miejsca się rozmywa, nie jest już taka uchwytna i dobitna jak na początku, aż w końcu człowiek dochodzi do wniosku, że generalnie wszędzie jest tak samo, ludzie mają takie same potrzeby i tęsknoty i strachy. Jak to jeden poeta powiedział, różnimy się jedynie tak bardzo podobnie.

Tak więc po kilku dniach podróży pozwalam sobie na takie ogólnikowe i naiwne spostrzeżenia, na które pewnie nie odważyłabym się po dłuższym pobycie:

Po pierwsze w Japonii jest się skonfrontowanym z bardzo radykalną kulturą służenia klientowi. Klient nasz pan, i to totalnie. W progu sklepu obsługa wita ukłonami, uśmiechami, pełnymi kurtuazji formułkami. W środku sprzedawca jest do dyspozycji, ale w bardzo nienachalny sposób. Jeśli chcesz o coś zapytać, jedno spojrzenie wystarczy, od razu ktoś ci pomoże. Jeśli chcesz w spokoju się po sklepie porozglądać, zostawią cię w spokoju. W restauracji kelner doleje herbaty dokładnie w tej sekundzie, kiedy opróżniłeś swój kubeczek. Jeśli tylko trzeba było chwilkę stanąć w kolejce, pierwsze co usłyszysz przy kasie to „dziękujemy za zaczekanie”. Kasjer lub jego pomocnik wszystko spakują w siateczki i wręczą zakupy wśród ukłonów, nawet jeśli to jest zwykły spożywczak, a w lepszym sklepie odprowadzą do drzwi albo i do końca ulicy. I to nie jest jakieś podlizywanie się czy służalczość, nie jest skierowane selektywnie do klientów o potencjalnie grubo wypchanym portfelu. To raczej chęć ofiarowania dobrego serwisu, dążenie do perfekcyjnego wykonania swojego zadania, którym w tym przypadku jest obsłużenie klienta.

Po drugie kultura harmonii. Przewaga kolektywu nad indywidualizmem. Dobro ogółu ponad dobrem jednostki. Czym się to objawia? Ludzie przestrzegają reguł. Nie wolno śmiecić, więc nikt nie rzuca śmieci na ziemię. Nie wolno przepychać się do autobusu, więc wszyscy stoją bardzo grzecznie w ogonku. Nie wolno hałasować i przeszkadzać innym, więc wszyscy starają się być cicho, nikt nie rozmawia przez telefon w pociągu i nie popycha innych ludzi, nawet w największym tłoku. I wszyscy są ubrani podobnie (no oczywiście poza różnymi subkulturami, ale to jest naprawdę wyjątek). Czytałam gdzieś, że to dopasowanie się japońskiego społeczeństwa do okoliczności zewnętrznych, ta rezygnacja z indywidualizmu, to efekt historii, bo przez wiele lat Japonią rządzili feudałowie, którzy za najmniejsze odstępstwa od ustanowionych przez siebie praw okrutnie karali poddanych. Ale nie wiem, czy nie jest to też po części strategia radzenia sobie z tak liczną populacją. Gdyby w miejscach z tak ogromną koncetracją ludzi każdy zaczął żyć po swojemu, skończyłoby się to raczej niewesoło.

Po trzecie niesamowita kultura wizualna. Przepiękne ogrody. Wysmakowana, minimalistyczna architektura. Obrazy, ryciny, zdjęcia, dekoracje wnętrz. Ale też estetyka w życiu codziennym, na przykład piękne opakowania – choćby to było pudełko zwykłych słodyczy, jest ono zapakowane w piękne zaprojektowany i świetnej jakości papier, pod którym znajduje się następny piękny papier, a pod nim piękne pudełko, w którym z niezwykłą dbałością ułożone są pojedyńcze sztuki, również indywidualnie zapakowane (pomijam kwestie ekologii, ale jeśli chodzi o estetykę, to jest to mistrzostwo świata). Piękne są również gesty, choćby to było wydawanie reszty w sklepie, to zawsze będzie ono z dbałością o pozycję każdego z palców, o zatoczenie dłońmi idealnego okręgu i o pochylenie ciała w należytym tempie i pod odpowiednim kątem. Samo pismo, składające się z trzech alfabetów, też uwrażliwia na rozmaite formy i kształty, którym przypisane są znaczenia, często bardzo wielopoziomowe.

Tak to sobie rozmyślałam, a za oknami shinkansena przemykał krajobraz, w tle przemknęła nawet święta góra Fuji. Mogłabym sobie tak jechać i dłużej, ale shinkansen jest szybki i dotarłam do Tokio zgodnie z rozkładem – nie można przecież po japońskim pociągu spodziewać się czegoś innego 🙂

 

To  są zapiski  z podróży do Japonii, która odbyła się na przełomie października i listopada 2016. Podróżowałam sama, podróż była zorganizowana indywidualnie przeze mnie.

Japonia – z Kioto do Nary

Wracam z Inari do Kioto, odbieram bagaż i w sumie tą samą drogą przedzieram się z powrotem na peron, bo podmiejski do Nary jedzie w tym samym kierunku jak do Inari. Jest późne popołudnie, wszyscy są w drodze z pracy i szkoły i jest naprawdę tłoczno.

Przy okazji zaczynam rozumieć kolejny lokalny zwyczaj. Przed jadłodajniami stoją rzędy malutkich plastikowych taborecików, takich naprawdę malutkich, jak dla przedszkolaków. Widziałam je już wiele razy i zastanawiałam się, po co one tam są, bo zawsze były puste. Teraz, w godzinach szczytu, kiedy jadłodajnie zatłoczone są do granic możliwości, siedzą na nich ludzie czekający aż zwolni się miejsce w lokalu. Znowu takie praktyczne i zdroworozsądkowe rozwiązanie. My zawsze mówimy „stać w kolejce„, a Japończycy mogą sobie też „siedzieć w kolejce„.

W końcu zstępuje na mnie też to olśnienie, o którym już wspominałam, że dworzec jest podzielony na strefy wedle operatorów połączeń kolejowych i rodzajów pociągów. Czyli z innych peronów odjeżdżają podmiejskie lini JR, z innych podmiejskie lini Kintetsu, a shinkanseny mają swoje osobne perony. Tak samo w budynku dworca, każda linia ma swoje strefy, na granicy których znajdują się bramki biletowe (na perony można wejść tylko z ważnym biletem).

Do Nary chcę dojechać w miarę wcześnie, bo dzisiaj pierwszy raz będę nocować w apartamencie z AirBnB i nie do końca jestem pewna, co mnie czeka. Nie chcę więc tam dojechać późną nocą, żeby jeszcze móc ewentualnie zorganizować jakiś awaryjny nocleg. Z tego co zrozumiałam, właściciela nie zobaczę osobiście (tak jak wielu właścicieli lokali używa on AirBnB profesjonalnie, mieszkanie przeznaczone jest wyłącznie na wynajem). Dostałam opis jak trafić do apartamentu i kod otwierający drzwi. Opis składa się po części z mapki, a po części z instrukcji typu „wejść w wąski korytarz obok restauracji izakaya, pierwsze drzwi na prawo na pierwszym piętrze” (izakaya to taki typ japońskiej restauracji, w której alkohol gra niepoślednią rolę, a znakami rozpoznawczymi takiego lokalu są skrzynki piwa i butelki innych alkoholi wystawione w oknie i wielke czerwone latarnie przy wejściu). Dodatkowej niepewności przydaje fakt, że według google maps adres mojego apartamentu znajduje się dokładnie na środku torowiska linii kolejowej – tak, tak, wiadomo, azjatyckie adresy nie są dokładne… ale mimo wszystko jakiś tam dreszczyk emocji jest…

Nara wita mnie zaspaną, małomiasteczkową atmosferą. Czuję się trochę jak w moich rodzinnych Kielcach. Z dworca do apartamentu mam teoretycznie 10 minut na piechotę i po krótkim błądzeniu na samym dworcu (GPS nie działa w budynkach) faktycznie bez problemów znajduję właściwą ulicę i właściwe skrzyżowanie, a przy nim izakaję i korytarz przy niej i apartament na pierwszym piętrze i kod otwierający drzwi też działa… A w środku czeka na mnie taki przyjemny apartament:

Japonia - mój apartament w Narze

Japonia – mój apartament w Narze

W przedpokoju wezwanie do bezwzględnego zdjęcia butów, a w toalecie kapcie, które służą właśnie tylko do ogrzewania nóg tamże i nie wolno w nich chodzić po innych częściach mieszkania. Wiem z kilku blogów i artykułów, że Japończycy bardzo poważnie traktują ten zwyczaj i chodzenie w kapciach toaletowych po mieszkaniu to gruby nietakt.

Japońskie życie codzienne - kapcie tylko do użytku w toalecie

Japońskie życie codzienne – kapcie tylko do użytku w toalecie

 

Tak jak poprzednio w Kioto, łazienka ma część suchą i mokrą. W części mokrej koło wanny stoi taborecik, na którym należy usiąść i porządnie się wymyć, do polewania się wodą używając chochelki. Dopiero potem można wejść do wanny. Ponoć ten zwyczaj bierze się stąd, że potem w jednej wannie kąpiel bierze jeden po drugim cała rodzina.

Japońskie życie codzienne - w mokrej części łazienki taborecik i chochelka do polewania się

Japońskie życie codzienne – w mokrej części łazienki taborecik i chochelka do polewania się wodą

 

Po krótkim odświeżeniu się wychodzę obczajać miasto. Do centrum mam ze dwadzieścia minut spacerkiem, jest już co prawda ciemno, ale wolę iść na piechotę niż szukać autobusu. Centrum jest w porównaniu do Kioto spokojne, nieco prowincjonalne. Sporo sklepów jest już pozamykanych, widać też, nie są jakiś specjalnie nastawieni na turystów, większość z nich przyjeżdża do Nary na jednodniową wycieczkę i wraca na nocleg do Kioto.

Oglądam sobie sklepiki z pamiątkami, furoshiki, inne tekstylia typu fartuszki kuchenne, papeterie, takie tam. Muszę powiedzieć, że w Kioto wybór był jednak znacznie większy i te rzeczy były jakby bardziej artystyczne, więc jeśli ktoś planuje zakup pamiątek, to Kioto jest chyba lepszym miejscem. Chyba że ktoś koniecznie szuka rzeczy z motywem danieli, bo to jeden ze znaków rozpoznawczych Nary, ale o tym więcej w następnym wpisie.

W trakcie spacerów po Japonii warto od czasu do czasu spojrzeć pod nogi i zwrócić uwagę na mały szczegół: każde miasto ma inny wzór na włazach do studzienki kanalizacyjnej, a niektóre z nich są naprawdę kunsztowne, tak jak te w Narze:

Nara - ozdobny właz do studzienki kanalizacyjnej

Nara – ozdobny właz do studzienki kanalizacyjnej

Wchodzę do pierwszej lepszej piekarnio-kawiarni, gdzie zjadam europejskiego sandwitcha z jajkiem – jakościowo jest ok, ale smakowo będzie to najgorszy posiłek w ciągu całej mojej podróży. Ponieważ moje kubki smakowe domagają się dopieszczenia, nabywam w przyulicznej garkuchni takie coś:

Kuchnia japońska - takoyaki: tako – ośmiornica i yaki - smażenie

Kuchnia japońska – takoyaki: tako – ośmiornica i yaki – smażenie

Przepyszne!!! Jak chyba wszędzie w Azji, im prostszy i bardziej „uliczny” w charakterze lokal, tym pyszniejsze jedzonko. To coś, co jadłam, to takoyaki. W środku kawałki ośmiornicy, otoczone ciastem nieco przypominającym nasze naleśnikowe,  na to proszek z wodorostów, i całość polana specjalnym sosem takoyaki i majonezem,

Dzień kończę w pobliskim konbini, gdzie zaopatruję się w moją codzienną porcje owoców w galaretce. Przy okazji próbuję sake w puszcze (ble, po pierwszym łyku cała zawartość ląduje w zlewie), i chłodzonej matcha latte (mniam, to będę piła jeszcze częściej).

W wiadomościach piszą, że zmarł Cohen, wieczór kończę w bardzo melancholijnym nastroju słuchając jego piosenek.

 

To  są zapiski  z podróży do Japonii, która odbyła się na przełomie października i listopada 2016. Podróżowałam sama, podróż była zorganizowana indywidualnie przeze mnie.

Japonia – Kioto – Dworzec główny

Trzeci dzień w Japonii, drugi dzień zwiedzania. Zanim jednak za to zwiedzanie się zabiorę, trzeba się zwlec z łóżka… Trzeci dzień jest moim zdaniem najgorszy pod względem jetlagu. Budzę się o dziesiątej czasu japońskiego, w domu i w moje głowie druga w nocy. W pokoju zimno, a łóżeczko takie przyjemnie cieplutkie… Ale główka pracuje, wieczorem strategicznie umieściłam pilota od klimatyzacji pod łóżkiem, więc teraz tylko wysuwam jedną rękę spod kołdry, włączam dmuchawę i czekam z wstawaniem, aż w pokoju zrobi się przyjemnie ciepło.

Zanim zabiorę się do zwiedzania turystycznego, muszę załatwić sprawy organizacyjne, a mianowicie dowiedzieć się, czy i gdzie na dworcu w Kioto jest przechowalnia bagażu, będzie mi ona bowiem potrzebna jutro. Nie udaje mi się znaleźć tej informacji w internecie, postanawiam więc przejść się na dworzec i sprawdzić. Sam dworzec jest opisywany w przewodniku jako ciekawy zobaczenia, więc będę mogła połączyć przyjemne z pożytecznym.

Przed dworcem wita mnie już mi znana z pierwszego wieczoru Kioto Tower

Kioto - Kioto Tower - dobry punkt orientacyjny w centrum Kioto

Kioto – Kioto Tower – dobry punkt orientacyjny w centrum Kioto

Przed wejściem głównym jest dosyć szczegółowy plan dworca i faktycznie znajduję tam zaznaczoną przechowalnię bagażu. Układam sobie w głowie, w którą mniej więcej stronę będę musiała jutro pójść z moją walizką, a potem zabieram się za oglądanie dworca.

Dworzec jest naprawdę olbrzymi i budzi podobno spore kontrowersje wśród mieszkańców miasta, zarówno swoimi rozmiarami, jak i awangardową architekturą, która nie współgra z historycznym charakterem Kioto. Ujmując rzecz bardzo z grubsza, ma on trzy części: właściwa część dworcowa z peronami, kasami, itp w centrum, część hotelową po stronie wschodniej i centrum handlowe po stronie zachodniej. Pod częścią dworcową znajduje się jeszcze ogromna strefa gastronomiczna, z niezliczoną liczbą restauracji, garkuchni i sklepików z jedzeniem – i kiedy mówię ogromna, to w odniesieniu do tego dworca ciągle jeszcze jest to eufemizm… Nigdy w życiu nie widziałam jeszcze większego food courtu.

Dworzec w Kioto - zadaszona hala główna

Dworzec w Kioto – zadaszona hala główna

W najwyższej części dworzec ma 15 pięter. Trochę o własnych siłach, trochę przy pomocy ruchomych schodów, wspinam się na coś w rodzaju galerii, czy też może tarasu (nie do końca zrozumiałam przeznaczenie tego miejsca).

Dworzec w Kioto - schody na platformę widokową (11 pieter)

Dworzec w Kioto – schody na platformę widokową (11 pieter)

Z platformy można podziwiać dach hali głównej, który faktycznie robi wrażenie swoją formą i rozmachem.

Japonia – Konbini

Mój drugi dzień w Japonii kończę wizytą w konbini w pobliżu mojego hotelu.

Konbini (albo kombini, lub też conbini, od angielskiego convenience store) to mały supermarket otwarty 24 h na dobę. Taka definicja nie oddaje jednak istoty konbini, jest to bowiem raczej instytucja i nieodłączna część japońskiej kultury.

Konbini należą zazwyczaj do jednej z dużych sieci: 7 Eleven, Lawson lub Family Mart, chociaż są też inne. Sieć konbini jest niewyobrażalnie gęsta, szacuje się, że jeden lokal przypada na 2.000 mieszkańców, co oznacza, że w większych miastach konbini jest dosłownie co kilka kroków.

Poza normalnymi produktami spożywczymi jakich można się spodziewać w supermarkecie, konbini to przede wszystkim miejsca, w których można nabyć bezproblemowo i w przystępnej cenie świeże i dobre posiłki gotowe do spożycia: sałatki, sushi, onigiri, zupy, itd. Do tego w okolicy kasy zawsze znajduje się witryna z ciepłymi przekąskami (na przykład „dumplings”, czyli takie jakby pyzy nadziewane mięskiem – przepyszne!!), można wziąć kawę na wynos, lub przysiąść na chwilę w kąciku barowym.

Do tego podstawowe artykuły kosmetyczne, skarpetki, baterie, parasole, ciepłe kapcie, artykuły papiernicze, i setki innych przydatnych rzeczy.

Ale konbini to jeszcze dużo więcej. W prawie każdym stoi bankomat, ksero, skaner, drukarka do zdjęć. Można tu opłacić rachunki za prąd, wysłać fax, nadać list lub paczkę, kupić bilety do kina lub na autobus dalekobieżny.

Konbini to też swego rodzaju sąsiedzka instytucja. Można tu na przykład zostawić klucz dla sąsiada, a pomocny i bardzo uprzejmy personel zawsze dysponuje dokładną mapą okolicy i wiedzą, co się gdzie znajduje (jak już wspominałam, w Japonii nie ma takiego systemu nazw ulic i numerów domów jaki znamy z Europy).

Jeśli więc o drugiej w nocy Japończyka dopadnie ochota na coś słodkiego albo odczuwa nagłą potrzebę napisania listu a w domu nie ma papeterii – nie ma problemu, po prostu schodzi do najbliższego konbini i sprawa załatwiona. Cudowny wynalazek.

Ja podczas mojej pierwszej wizyty w konbini po pierwsze sprawdzam bankomat, żeby się przekonać, czy na pewno karta kredytowa działa (tak, działa bez problemu), a po drugie nabywam sałatkę (z przepysznym dressingiem na bazie prażonego sezamu) i pysznego gotowanego na parze pierożka z mięskiem. Muszę mieć przecież jakąś sensowną podkładkę pod moje ciasto z matchą. Szukam też świeżych owoców, ale takowych nie znajduję. To się okaże jak dla mnie jedynym mankamentem konbini – brak świeżych owoców. Od czasu do czasu jakieś smętne banany, a poza tym tylko owoce obrane, pokroje w kawałki i zalane lekko słodkawą galaretką. No cóż, co kraj to obyczaj… kupuję więc mix jabłkowo mandarynkowy w galaretce jako dopełnienie mojej wieczornej uczty w hotelu. Drugi dzień w Japonii dobiega końca…

 

Kioto – pierwsze wrażenia

Budzę się późno, wymiętolona przez jetlag. Jest zimno, próbuję znaleźć jakiś sposób na podniesienie temperatury. Znajduję jakieś urządzenie, które wygląda jak mały przenośny grzejnik. Naciskam różne guziczki, oczywiście wszystkie podpisane po japońsku. Urządzenie zaczyna wygrywać skoczną melodyjkę, ale nie robi się od tego ani trochę cieplej (później okazało się, że urządzenie to służy do usuwania nadmiaru wilgoci z powietrza). Po bezowocnym przeczesaniu pokoju w poszukiwaniu jakiegoś kaloryfera czy śladów ogrzewania podłogowego w końcu zaczynam eksperymentować z klimatyzacją. I to jest w końcu dobry trop, dmuchawa zamontowana nad oknem, którą do tej pory znałam tylko w kontekście chłodzenia powietrza, po wielokrotnym naciśnieciu przycisku „plus” zaczyna w końcu wiać na ciepło. Uprzedzając fakty powiem, że w dwóch pozostałych apartamentach, w których nocowałam, system ogrzewania był taki sam – czyli jedna mała klimatyzacjo/dmuchawa nad oknem w pokoju, żadnego ogrzewania w łazience, toalecie ani części kuchennej. Nie jest to zbyt wydajny sposób na ogrzewanie pomieszczenia i dochodzę do wniosku, że nacja, która buduje świetne koleje i roboty, w dziedzinie ogrzewania mogłaby się od Europejczyków co nieco nauczyć. A do tego okna we wszystkich miejscach jakie widziałam, takie raczej mizerne były, pojedyncza szyba, a ramy z bardzo cienkiego aluminium i nie do końca szczelne. Nie wiem, czy to wynika z potrzeby budowania lekkich konstrukcji ze względu na częste trzęsienia ziemi, czy po prostu z tradycji – może mi to kiedyś jakiś znawca Japonii wytłumaczy.

Udaję się do toalety i … tak!!! Mam podgrzewany sedes! Będąc jeszcze w Europie byłam pełna niezrozumienia dla tej ekstrawagancji, ale teraz, szczękając zębami z zimna, w pełni doceniam ten wynalazek. Siadam i czuję, jak przenika mnie błogie ciepełko… o tak, to naprawdę ma sens!

Moja toaleta ma wiele opcji na panelu sterowania, do końca pobytu w hotelu zabrakło mi odwagi, żeby je wszystkie wypróbować. Ale podziwiam jeszcze jeden pomysłowy wynalazek: otóż zbiornik na wodę jest na szczycie połączony z małą umywaleczką. Kiedy naciska się spłuczkę, automatycznie uruchamia się kran, można umyć ręce, a woda z tej umywaleczki ląduje w zbiorniku i będzie użyta do następnego spłukiwania.

Japonia: Pomysłowa toaleta połączona ze zlewem

Japonia: Pomysłowa toaleta połączona ze zlewem

Bardzo ciekawie przedstawia się też sprawa łazienki. Otóż łazienka jest podzielona na dwie części, odseparowane drzwiami. Pierwsza część jest jakby „sucha”, jest w niej zlew, miejsce na pralkę (w moim hotelu stoi na tym miejscu wieszak na ręczniki), miejsce na szafkę z kosmetykami. Druga częśc jest „mokra”, znajduje się tu praktycznie tylko wanna. Kran do wanny jest tak zamontowany, że można lać wodę albo do wanny, albo bezpośrednio na podłogę. Podłoga i ściany są z jednego litego kawałku plastiku (taki rodzaj szczelnej kapsuły). Zamysł jest taki, żeby jeszcze przed wejściem do wanny, stojąc na podłodze (lub siedząc na malutkim taboreciku) porządnie się wymyć i do kąpieli wejść już czyściusieńkim.

Japonia - łazienka, część sucha

Japonia – łazienka, część sucha

 

Japonia - łazienka część mokra

Japonia – łazienka część mokra

Na śniadanię delektuję się moim ukochanym niemieckim chlebem pełnoziarnistym i suszonym ananasem. Nie jestem wprawdzie typem, który na urlop zabiera ze sobą zupki chińskie i paprykarz szczeciński, aby tylko oszczędzić na jedzeniu, ale w trakcie poprzednich pobytów w Azji wypracowałam mój własny sposób na utrzymanie trawienia w formie, bo z powodu diety bogatej w ryż i zmiany czasu system trawienny bardzo mi się rozleniwia. Na mnie najlepiej działa dużo błonnika w postaci pełnoziarnistego chleba i suszone owoce. A przywoże to ze sobą, bo w tym rejonie świata dobre pełnoziarniste pieczywo jest nie do zdobycia, no może w jakichś super drogich delikatesach. W normalnych sklepach i piekarniach króluje wyrób chlebopodobny o konsystencji i smaku waty. Suszone owoce oczywiście w sklepach są, więc tylko zabieram małą porcję na dwa pierwsze dni, zanim nie obczaję lokalnych źródeł zaopatrzenia.

Grubo po dwunastej wypełzam w końcu z hotelu. Kioto robi na mnie bardzo sympatyczne wrażenie. Uliczki wokół mojego hotelu są wąskie i spokojne, wyglądają tak:

Japonia - Kioto - boczne uliczki w centrum są spokojne

Japonia – Kioto – boczne uliczki w centrum są spokojne

Duże ulice oczywiście już takie spokojne nie są, ale mimo wszystko atmosfera w mieście jest dosyć zrelaksowana. Może dlatego, że główne ulice Kioto zbudowane są na zasadzie szachownicy i z wielu miejsc widać miasto „na przestrzał” – można dostrzec otaczające Kioto zalesione pagórki – dzięki temu nie ma się wrażenia, że się tkwi w jakimś molochu.

Ludzie na ulicach też spokojni, nie ma tłumów i jest bardzo cicho. I czysto. Wszystkie kobiety bardzo szykownie ubrane, taki styl a la bohema, kontrolowana niedbałość. Sama bym takich ciuchów nie ubrała, bo na mój gust są zbyt workowate i aseksualne, ale na zwiewnych Japonkach dosyć mi się to podoba. (Pod koniec mojego pobytu stwierdziłam, że praktycznie wszystkie kobiety są ubrane tak samo i przestało mi sie to podobać…)

 

To  są zapiski  z podróży do Japonii, która odbyła się na przełomie października i listopada 2016. Podróżowałam sama, podróż była zorganizowana indywidualnie przeze mnie.