Jest zimno, chwilami zacina drobny deszczyk, zastanawiam się, co by tu zwiedzić na początek. Co ma Kioto, czego nie ma gdzie indziej? Muzeum mangi. O mandze nie wiem praktycznie nic, a pogoda w sam raz na atrakcje indorowe, więc decyzja zapada szybko.
Według mapy odległość jest niewielka, i faktycznie, po kilkunastu minutach spokojnego spacerku stoję przed bramą muzeum. I tu nieprzyjemna niespodzianka, bo muzeum zamknięte jest w środy. A dzisiaj jest środa. Sprawdzam w przewodniku, faktycznie, informacja jest i tam. Gapa ja. No nic to, zwalam to na karb jetlegu.
Sprawdzam na mapie, że rzut beretem od muzeum mangi jest twierdza Nijo, która też należy do ważniejszych zabytków w Kioto. No dobra, obejrzymy sobie, japońskiej twierdzy jeszcze nigdy nie widziałam.
Skręcam w kierunku, który według mnie miał być tym właściwym. Idę w przekonaniu, że za góra pięć minut będę na miejscu. Po pół godzinie i dwukrotnym przejściu przez to samo skrzyżowanie dociera do mnie, że się zgubiłam. Podejrzewam, że pomyliłam kierunki pod wpływem ruchu lewostronnego, do którego jeszcze się nie przyzwyczaiłam. Na szczęście wraz z kolejną myślą przychodzi olśnienie, że mamy rok 2016 i nie muszę się użerać z papierową mapą, przecież mam google maps i GPSa. Włączam odpowiednią appkę i faktycznie już bez błądzenia dochodzę do twierdzy Nijo.
Pierwsze wrażenie niezbyt pozytywne, bo teren głównego wejścia znajduje się właśnie w renowacji i jest zasłonięty rusztowaniami. Ale za to po raz pierwszy z bliska mam okazję podziwiać takie elegantki w tradycyjnych strojach, koniecznie z białymi skarpetkami z jednym palcem i w klapeczkach (no i już wiadomo, dlaczego te klapeczki nazywają się „japonki”, hihihi). I przy okazji od razu mówię, że te stroje, które mają na sobie te panie, to nie kimona, tylko ich uproszczona, tańsza wersja nazywana jukata.
Twierdza Nijo to dawna rezydencja shogunów w Kioto, zbudowana w 17-tym wieku przez shoguna Tokugawę, który był w tym czasie faktycznym władcą Japonii (dla zainteresowanych tutaj do poczytania dokładna historia twierdzy Nijo). Twierdza pełniła wprawdzie funkcje obronne, ale przede wszystkim też reprezentacyjne. Zwiedzać można część mieszkalną, która składa się z komnat, w których shogun udzielał audiencji i z pomieszczeń prywatnych. Przed wejściem trzeba po pierwsze zostawić ewentualny parasol w takiej fikuśnej skrytce zamykanej na kluczyk, a po drugiej zdjąć buty – wnętrza zwiedza się w samych skarpetkach.
W środku nie można robić zdjęć, oczywiście próbowałam, ale natychmiast zmaterializowała się obok mnie pani kustoszka i uprzejmie ale stanowczo przypomniała o zakazie. Rezydencja shoguna składa się z kilku pomieszczeń rozmieszczonych wzdłuż łączącego je korytarza. Pomieszczenia są w zasadzie prawie puste, ich ozdobą i główną atrakcją tego miejsca są malowidła na ścianach. Malowidła są ładne w różnych stylach i dopasowane są do celów danego pomieszczenia (demonstracja siły w komnatach do audiencji, relaks w pomieszczeniach prywatnych) – generalnie odpowiadają temu, co przeciętny europejczyk wyobraża sobie na temat sztuki japońskiej: jakieś żurawie, tygrysy, krajobrazy z bambusem i kwitnącymi drzewami… Mnie najbardziej utkwił w pamięci bardzo przyjemny zapach drewna, z którego zbudowane były podłoga, ściany i nieliczne meble oraz dźwięk podłogi, która pod wpływem ciężaru przemieszczającego się po niej człowieka wydawała delikatne, ale bardzo wyraźnie słyszalne dźwięki. To jest tak zwana podłoga słowicza, albo śpiewająca podłoga – zaprojektowana tak, aby pod wpływem nacisku specjalne gwoździe wydawały dźwięk podobny do ćwierkania ptaków. Miało to ostrzegać shoguna przed niepostrzeżonym wtargnięciem wrogów.
Oprócz części mieszkalnej jest jeszcze część obronna i wygląda ona z zewnątrz tak:
Część obronna otoczona jest fosą, nad którą przerzucone są drewniane mostki:
Na terenie twierdzy znajduje się park, ładny i zadbany, ale ja chodziłam po nim nieco rozczarowana, bo i park i cała twierdza są… no właśnie, ładne i zadbane, ale spodziewałam się większych fajerwerków, czegoś naprawdę odjechanego. Takie śmieszne nastawienie, że jak się już jedzie na drugi koniec świata, a już zwłaszcza do takiego mitycznego kraju jak Japonia, to każda atrakcja musi być mega egzotyczna, zakręcona, balansująca na granicy kiczu i szaleństwa… A tutaj nagle prostota, elegancja i wizualny minimalizm… Pierwszego dnia zwiedzania jeszcze nie mogę sobie z tym poradzić, w starciu oczekiwań z rzeczywistością na razie bilans jest delikatnie negatywny…
To są zapiski z podróży do Japonii, która odbyła się na przełomie października i listopada 2016. Podróżowałam sama, podróż była zorganizowana indywidualnie przeze mnie.