O OlaM

Podróż to stan umysłu… Kocham podróże. Bycie w drodze, kontakt z innymi kulturami. Ale także konfrontację z sobą samą, z moimi myślami, odczuciami, potrzebami. Uwielbiam to, że w nowym otoczeniu, w spotkaniu z nową sytuacją, do głosu dochodzą normalnie ukryte pokłady (pod)świadomości, skojarzenia, pomysły. A po podróżach kocham wracać do domu. Do bycia mamą, żoną i zwykłą etatową pracownicą korpo. Moja dewiza to „slow travelling”. Moje podróże nie składają się z listy miejsc do odhaczenia, nie biorę udziału w konkursie na zaliczenie jak największej ilości zabytków i „must see-ów”. Czasem rezygnuję z jakiejś atrakcji na rzecz spokojnie wypitej dobrej herbaty lub ciekawej rozmowy z kimś poznanym w podróży. Wchłaniam atmosferę, rozkoszuję się małymi smaczkami, obserwuję. Rozgość się tutaj, droga czytelniczko i drogi czytelniku, i potowarzysz mi przez chwilkę w moich podróżach. Może znajdziesz tu inspiracje do Twojej następnej wyprawy, albo może chociaż chwilkę oddechu od codzienności… Do tego garstkę praktycznych porad dotyczących podróżowania, zwłaszcza podróżowania w pojedynkę jako kobieta i podróżowania z małym dzieckiem, informacje, co w moim przypadku się sprawdziło, a co nie. Każda podróż zostawia w nas ślady… Jeśli spodobał Ci się tutaj jakiś wpis lub masz pytania, to i Ty pozostaw tutaj ślad w postaci komentarza.

Japonia – Kioto – twierdza Nijo

Jest zimno, chwilami zacina drobny deszczyk, zastanawiam się, co by tu zwiedzić na początek. Co ma Kioto, czego nie ma gdzie indziej? Muzeum mangi. O mandze nie wiem praktycznie nic, a pogoda w sam raz na atrakcje indorowe, więc decyzja zapada szybko.

Według mapy odległość jest niewielka, i faktycznie, po kilkunastu minutach spokojnego spacerku stoję przed bramą muzeum. I tu nieprzyjemna niespodzianka, bo muzeum zamknięte jest w środy. A dzisiaj jest środa. Sprawdzam w przewodniku, faktycznie, informacja jest i tam. Gapa ja. No nic to, zwalam to na karb jetlegu.

Sprawdzam na mapie, że rzut beretem od muzeum mangi jest twierdza Nijo, która też należy do ważniejszych zabytków w Kioto. No dobra, obejrzymy sobie, japońskiej twierdzy jeszcze nigdy nie widziałam.

Skręcam w kierunku, który według mnie miał być tym właściwym. Idę w przekonaniu, że za góra pięć minut będę na miejscu. Po pół godzinie i dwukrotnym przejściu przez to samo skrzyżowanie dociera do mnie, że się zgubiłam. Podejrzewam, że pomyliłam kierunki pod wpływem ruchu lewostronnego, do którego jeszcze się nie przyzwyczaiłam. Na szczęście wraz z kolejną myślą przychodzi olśnienie, że mamy rok 2016 i nie muszę się użerać z papierową mapą, przecież mam google maps i GPSa. Włączam odpowiednią appkę i faktycznie już bez błądzenia dochodzę do twierdzy Nijo.

Pierwsze wrażenie niezbyt pozytywne, bo teren głównego wejścia znajduje się właśnie w renowacji i jest zasłonięty rusztowaniami. Ale za to po raz pierwszy z bliska mam okazję podziwiać takie elegantki w tradycyjnych strojach, koniecznie z białymi skarpetkami z jednym palcem i w klapeczkach (no i już wiadomo, dlaczego te klapeczki nazywają się „japonki”, hihihi). I przy okazji od razu mówię, że te stroje, które mają na sobie te panie, to nie kimona, tylko ich uproszczona, tańsza wersja nazywana jukata.

Japonki w tradycyjnych strojach jukata

Japonki w tradycyjnych strojach jukata

Twierdza Nijo to dawna rezydencja shogunów w Kioto, zbudowana w 17-tym wieku przez shoguna Tokugawę, który był w tym czasie faktycznym władcą Japonii (dla zainteresowanych tutaj do poczytania dokładna historia twierdzy Nijo). Twierdza pełniła wprawdzie funkcje obronne, ale przede wszystkim też reprezentacyjne. Zwiedzać można część mieszkalną, która składa się z komnat, w których shogun udzielał audiencji i z pomieszczeń prywatnych. Przed wejściem trzeba po pierwsze zostawić ewentualny parasol w takiej fikuśnej skrytce zamykanej na kluczyk, a po drugiej zdjąć buty – wnętrza zwiedza się w samych skarpetkach.

Japońskie fikuśne skrytki na parasole

Japońskie fikuśne skrytki na parasole zamykane na kluczyk

 

Japonia - szał Pokemon Go dotarł i tutaj

Japonia – szał Pokemon Go dotarł i tutaj

W środku nie można robić zdjęć, oczywiście próbowałam, ale natychmiast zmaterializowała się obok mnie pani kustoszka i uprzejmie ale stanowczo przypomniała o zakazie. Rezydencja shoguna składa się z kilku pomieszczeń rozmieszczonych wzdłuż łączącego je korytarza. Pomieszczenia są w zasadzie prawie puste, ich ozdobą i główną atrakcją tego miejsca są malowidła na ścianach. Malowidła są ładne w różnych stylach i dopasowane są do celów danego pomieszczenia (demonstracja siły w komnatach do audiencji, relaks w pomieszczeniach prywatnych) – generalnie odpowiadają temu, co przeciętny europejczyk wyobraża sobie na temat sztuki japońskiej: jakieś żurawie, tygrysy, krajobrazy z bambusem i kwitnącymi drzewami… Mnie najbardziej utkwił w pamięci bardzo przyjemny zapach drewna, z którego zbudowane były podłoga, ściany i nieliczne meble oraz dźwięk podłogi, która pod wpływem ciężaru przemieszczającego się po niej człowieka wydawała delikatne, ale bardzo wyraźnie słyszalne dźwięki. To jest tak zwana podłoga słowicza, albo śpiewająca podłoga – zaprojektowana tak, aby pod wpływem nacisku specjalne gwoździe wydawały dźwięk podobny do ćwierkania ptaków. Miało to ostrzegać shoguna przed niepostrzeżonym wtargnięciem wrogów.

Oprócz części mieszkalnej jest jeszcze część obronna i wygląda ona z zewnątrz tak:

Japonia - Kioto - Twierdza Nijo - widok z zewnątrz

Japonia – Kioto – Twierdza Nijo – widok z zewnątrz

Część obronna otoczona jest fosą, nad którą przerzucone są drewniane mostki:

 

Japonia - Kioto - Twierdza Nijo otoczona fosą z typowym japońskim drewnianym mostkiem

Japonia – Kioto – Twierdza Nijo otoczona fosą z typowym japońskim drewnianym mostkiem

Na terenie twierdzy znajduje się park, ładny i zadbany, ale ja chodziłam po nim nieco rozczarowana, bo i park i cała twierdza są… no właśnie, ładne i zadbane, ale spodziewałam się większych fajerwerków, czegoś naprawdę odjechanego. Takie śmieszne nastawienie, że jak się już jedzie na drugi koniec świata, a już zwłaszcza do takiego mitycznego kraju jak Japonia, to każda atrakcja musi być mega egzotyczna, zakręcona, balansująca na granicy kiczu i szaleństwa… A tutaj nagle prostota, elegancja i wizualny minimalizm… Pierwszego dnia zwiedzania jeszcze nie mogę sobie z tym poradzić, w starciu oczekiwań z rzeczywistością na razie bilans jest delikatnie negatywny…

 

To  są zapiski  z podróży do Japonii, która odbyła się na przełomie października i listopada 2016. Podróżowałam sama, podróż była zorganizowana indywidualnie przeze mnie.

Kioto – pierwsze wrażenia

Budzę się późno, wymiętolona przez jetlag. Jest zimno, próbuję znaleźć jakiś sposób na podniesienie temperatury. Znajduję jakieś urządzenie, które wygląda jak mały przenośny grzejnik. Naciskam różne guziczki, oczywiście wszystkie podpisane po japońsku. Urządzenie zaczyna wygrywać skoczną melodyjkę, ale nie robi się od tego ani trochę cieplej (później okazało się, że urządzenie to służy do usuwania nadmiaru wilgoci z powietrza). Po bezowocnym przeczesaniu pokoju w poszukiwaniu jakiegoś kaloryfera czy śladów ogrzewania podłogowego w końcu zaczynam eksperymentować z klimatyzacją. I to jest w końcu dobry trop, dmuchawa zamontowana nad oknem, którą do tej pory znałam tylko w kontekście chłodzenia powietrza, po wielokrotnym naciśnieciu przycisku „plus” zaczyna w końcu wiać na ciepło. Uprzedzając fakty powiem, że w dwóch pozostałych apartamentach, w których nocowałam, system ogrzewania był taki sam – czyli jedna mała klimatyzacjo/dmuchawa nad oknem w pokoju, żadnego ogrzewania w łazience, toalecie ani części kuchennej. Nie jest to zbyt wydajny sposób na ogrzewanie pomieszczenia i dochodzę do wniosku, że nacja, która buduje świetne koleje i roboty, w dziedzinie ogrzewania mogłaby się od Europejczyków co nieco nauczyć. A do tego okna we wszystkich miejscach jakie widziałam, takie raczej mizerne były, pojedyncza szyba, a ramy z bardzo cienkiego aluminium i nie do końca szczelne. Nie wiem, czy to wynika z potrzeby budowania lekkich konstrukcji ze względu na częste trzęsienia ziemi, czy po prostu z tradycji – może mi to kiedyś jakiś znawca Japonii wytłumaczy.

Udaję się do toalety i … tak!!! Mam podgrzewany sedes! Będąc jeszcze w Europie byłam pełna niezrozumienia dla tej ekstrawagancji, ale teraz, szczękając zębami z zimna, w pełni doceniam ten wynalazek. Siadam i czuję, jak przenika mnie błogie ciepełko… o tak, to naprawdę ma sens!

Moja toaleta ma wiele opcji na panelu sterowania, do końca pobytu w hotelu zabrakło mi odwagi, żeby je wszystkie wypróbować. Ale podziwiam jeszcze jeden pomysłowy wynalazek: otóż zbiornik na wodę jest na szczycie połączony z małą umywaleczką. Kiedy naciska się spłuczkę, automatycznie uruchamia się kran, można umyć ręce, a woda z tej umywaleczki ląduje w zbiorniku i będzie użyta do następnego spłukiwania.

Japonia: Pomysłowa toaleta połączona ze zlewem

Japonia: Pomysłowa toaleta połączona ze zlewem

Bardzo ciekawie przedstawia się też sprawa łazienki. Otóż łazienka jest podzielona na dwie części, odseparowane drzwiami. Pierwsza część jest jakby „sucha”, jest w niej zlew, miejsce na pralkę (w moim hotelu stoi na tym miejscu wieszak na ręczniki), miejsce na szafkę z kosmetykami. Druga częśc jest „mokra”, znajduje się tu praktycznie tylko wanna. Kran do wanny jest tak zamontowany, że można lać wodę albo do wanny, albo bezpośrednio na podłogę. Podłoga i ściany są z jednego litego kawałku plastiku (taki rodzaj szczelnej kapsuły). Zamysł jest taki, żeby jeszcze przed wejściem do wanny, stojąc na podłodze (lub siedząc na malutkim taboreciku) porządnie się wymyć i do kąpieli wejść już czyściusieńkim.

Japonia - łazienka, część sucha

Japonia – łazienka, część sucha

 

Japonia - łazienka część mokra

Japonia – łazienka część mokra

Na śniadanię delektuję się moim ukochanym niemieckim chlebem pełnoziarnistym i suszonym ananasem. Nie jestem wprawdzie typem, który na urlop zabiera ze sobą zupki chińskie i paprykarz szczeciński, aby tylko oszczędzić na jedzeniu, ale w trakcie poprzednich pobytów w Azji wypracowałam mój własny sposób na utrzymanie trawienia w formie, bo z powodu diety bogatej w ryż i zmiany czasu system trawienny bardzo mi się rozleniwia. Na mnie najlepiej działa dużo błonnika w postaci pełnoziarnistego chleba i suszone owoce. A przywoże to ze sobą, bo w tym rejonie świata dobre pełnoziarniste pieczywo jest nie do zdobycia, no może w jakichś super drogich delikatesach. W normalnych sklepach i piekarniach króluje wyrób chlebopodobny o konsystencji i smaku waty. Suszone owoce oczywiście w sklepach są, więc tylko zabieram małą porcję na dwa pierwsze dni, zanim nie obczaję lokalnych źródeł zaopatrzenia.

Grubo po dwunastej wypełzam w końcu z hotelu. Kioto robi na mnie bardzo sympatyczne wrażenie. Uliczki wokół mojego hotelu są wąskie i spokojne, wyglądają tak:

Japonia - Kioto - boczne uliczki w centrum są spokojne

Japonia – Kioto – boczne uliczki w centrum są spokojne

Duże ulice oczywiście już takie spokojne nie są, ale mimo wszystko atmosfera w mieście jest dosyć zrelaksowana. Może dlatego, że główne ulice Kioto zbudowane są na zasadzie szachownicy i z wielu miejsc widać miasto „na przestrzał” – można dostrzec otaczające Kioto zalesione pagórki – dzięki temu nie ma się wrażenia, że się tkwi w jakimś molochu.

Ludzie na ulicach też spokojni, nie ma tłumów i jest bardzo cicho. I czysto. Wszystkie kobiety bardzo szykownie ubrane, taki styl a la bohema, kontrolowana niedbałość. Sama bym takich ciuchów nie ubrała, bo na mój gust są zbyt workowate i aseksualne, ale na zwiewnych Japonkach dosyć mi się to podoba. (Pod koniec mojego pobytu stwierdziłam, że praktycznie wszystkie kobiety są ubrane tak samo i przestało mi sie to podobać…)

 

To  są zapiski  z podróży do Japonii, która odbyła się na przełomie października i listopada 2016. Podróżowałam sama, podróż była zorganizowana indywidualnie przeze mnie.

Japonia – z Tokio do Kioto – pierwsza podróż shinkansenem

Po przezwyciężeniu pierwszego oszołomienia, że naprawdę jestem w Japonii, czas przejść do konkretnych czynów.

Po pierwsze korzystając z darmowego lotniskowego internetu ładuję sobie  japońskie mapy na Google Maps (jest to niestety niemożliwe z Europy). Znajduję agencję JR, w której wymieniam woucher na JR Pass, przy okazji nabywam też kartę SUICA i zabieram darmową mapę tokijskiego metra – przyda się za tydzień.

Na różnych blogach podróżniczych czytałam, że opłaca się wypożyczenie telefonu z kartą SIM i dostępem do internetu. Pytam o cennik w kilku stoiskach telekomunikacyjnych, ale ceny wydają mi się o wiele za wysokie, postanawiam korzystać tylko z mojego telefonu, co ostatecznie okazało się bardzo dobrą decyzją.

Mam ze sobą jeszcze trochę euro, chcę je wymienić na jeny. Znajduję coś, co wygląda jak kantor lub bank, na tablicy podany kurs walut, przelicznik taki jak wczoraj widziałam w internecie. Pan w okienku z pewnym niedowierzaniem dopytuje, czy na pewno chcę wymienić pieniądze – nie wiem, czy robię coś nie tak czy to tylko kwestia niedogadania się po angielsku? Rozglądam się, poza mną w kolejce stoją sami Japończycy, nie wygląda to zbyt turystycznie, może oni tutaj mają jakieś inne zwyczaje, może właśnie popełniłam jakąś straszną gafę? Brnę w zaparte, że wymieniam. Dostaję do wypełnienia spory formularz, imię, nazwisko, numer paszportu, kwota do wymiany i jeszcze kilka rubryczek. Potem pan mój paszport, ten formularz i pieniądze przekazuje pani siedzącej dalej. Pani wstaje, idzie do trzeciego pana, ten ogląda wszystkie papiery, wstukuje coś w komputer, daje pani jakiś inny papierek. Ona z kasy wyjmuje jeny, przelicza i z tym wszystkim wraca do pierwszego pana, który tanecznymi gestami podaje mi paszport, kwitek i pieniądze. Uff… czy ja pisałam coś w poprzednim poście o optymalizacji procesów? Następnym razem jednak użyję bankomatu.

Udaję się w kierunku stacji kolejki podmiejskiej, wszystko jest dobrze oznaczone po angielsku, od razu robię użytek z mojej karty SUICA i bez problemów znajduję mój pociąg do stacji przesiadkowej Shinagawa. Przyjazd pociągu obwieszcza wesoła muzyka z głośników. Jadę tylko trzy stacje, pospiesznie łowiąc pierwsze wrażenia: tory poprowadzone są górą na wiaduktach, znam już ten system z Bangkoku. Ludzie jacyś tacy przygaszeni i zmęczeni, ale może to tylko projekcja mojego samopoczucia, bo lot bez snu pomału daje mi się już we znaki. 

 Na stacji Shinagawa robi się trochę trudniej. Nie mogę się połapać w kierunkach, nie mogę znaleźć ruchomych schodów ani windy, targam walizkę w dół, do pomocy nikt się nie rzuca (ważna zasada dla kobiet podróżujących solo: zawsze bierz tylko tyle bagażu, ile jesteś w stanie sama udźwignąć). Ta dezorientacja na dworcach będzie mi towarzyszyła jeszcze przez kilka dni, dopóki nie doznam olśnienia, że każdy operator połączeń kolejowych (a jest ich w Japonii wielu) ma swoją własną strefę na dworcu, z własnymi kasami, bramkami biletowymi i peronami. Po kilkunastu minutach błąkania się jak dziecko we mgle znajduję w końcu informację turystyczną i plakat oznajmiający, że tu można też dokonać rezerwacji na shinkansen. Dostaję miejscówkę na shinkansen Hikari (miejscówka jest już w cenie JR Pass, trzeba ją tylko wydrukować na konkretny pociąg) i wskazówki jak dotrzeć na peron, wszystko w bardzo przyjemnym angielskim. Za kilka minut znowu zaczyna grać skoczna muzyka i widzę już, jak na dworzec wślizguje się długi biały nos shinkansena. Otwierają się maciupeńkie, wąziutkie drzwiczki. Wchodzę na pokład i przeżywam rozczarowanie, bo spodziewałam się nowoczesnego wnętrza na miarę co najmniej statku kosmicznego, a tu mój shinkansen wygląda jak jakiś zwykły pociąg PKP, i co gorsza, tak samo pachnie! Jest czyściuteńko, ale ta mieszanina zapachu metalu, smarów i środków dezynfekcyjnych jest widocznie taka sama we wszystkich pociągach świata – chyba tylko z wyjątkiem niemieckich ICE, które jak dla mnie do tej pory pozostają bezkonkurencyjne.

Jedzie mi się szybciutko, mięciutko, chwilami odpływam w lekką drzemkę i wtedy wydaje mi się, że słysze gdzieś w tle rodaków. Japoński ma intonację i fonetykę zbliżone do polskiego, to wrażenie, że ktoś mówi za moimi plecami po polsku będę miała jeszcze wiele razy.

Po niecałych trzech godzinach docieramy do Kioto. Znowu gubię orientację na dworcu (GPS mojego telefonu nie działa w podziemiach), błakam się w poszukiwaniu wyjścia na właściwą stronę miasta. Odwiedzam toalety i tak, wreszcie są bajeranckie sedesy z mnóstwem opcji i instrukcją obsługi! I do tego jeszcze ta sławna Toilet Princess, czyli głośniczek emitujący odgłosy spłukiwanej wody, żeby zagłuszyć naturalne fizjologiczne odgłosy robienia wiadomo czego.

Bajerancka japońska toaleta z instrukcją obsługi, po prawej głośniczek do emitowania dźwięków spłuczki

Bajerancka japońska toaleta z instrukcją obsługi, po prawej głośniczek do emitowania dźwięków spłuczki

W trakcie błąkania się po podziemiach dworca odkrywam wspaniały food court, kupuję tam na kolację bento, czyli kompozycję kilku małych potraw zapakowaną w pudełko i drugie pudełko z czymś na słodko. Zakupy są o tyle łatwe, że na każdym stosie pudełek leży jedno otwarte, z dokładną silikonową kopią zawartości, więc nie trzeba rozumieć etykiet, żeby wiedzieć, co jest w środku (haha, tak mi się przynajmniej wtedy wydawało).

 Znajduję wreszcie wyjście. Wita mnie widok Kioto Tower, która przez cały mój pobyt w Kioto będzie świetnym punktem orientacyjnym w centrum.

Japonia - Kioto - Kioto Tower

Japonia – Kioto – Kioto Tower

Do hotelu mam według mapy kilkanaście minut na piechotę, ale pada deszcz, a ja już jestem zmęczona, więc biorę taksówkę. Adresy w Japonii (podobnie jak w wielu innych częściach Azji) nie składają się z nazwy ulicy i numeru domu, bo tylko duże ulice mają nazwy. W Kioto działa system opisujący dzielnicę i położenie bloku budynków w stosunku do najbliższego dużego skrzyżowania (północ, południe, itd), a potem położenie konkretnego domu w stosunku do całej parceli i ukształtowania geograficznego miasta (od strony rzeki, od strony dworca, etc). Pan taksówkarz studiuje kartkę z adresem, którą mu podaję. Japończycy umieją czytać alfabet łaciński, ale cieszę się, że mam też wersję adresu zapisaną po japońsku. Jedziemy, pan trochę błądzi, na szczęście telefon do hotelu wyjaśnia sprawę. Na powitanie wychodzi mi pani cała w ukłonach, z uśmiechem nawija coś po japońsku, ja tylko kiwam głową, podaję paszport do checkinu, udaje mi się nawet bez problemu zapłacić kartą kredytową.

Pani prowadzi mnie do mojego pokoju i zaraz w progu zdejmuje buty. Daje mi do zrozumienia, że mam zrobić to samo. Dostaję klucz, pani coś tam jeszcze z przejęciem tłumaczy, ja dalej tylko kiwam głową i się uśmiecham, w końcu po kilku kolejnych głębokich ukłonach pani tyłem się wycofuje i zostaję wreszcie sama.

Otwieram moje bento, podziwiam kunsztowną kompozycję potraw-miniaturek.

Kuchnia Japońska - Bento Box, czyli pudełko z kopozyjcją potraw na jeden posiłek

Kuchnia Japońska – Bento Box, czyli pudełko z kopozyjcją potraw na jeden posiłek

Wszystko jest świeżutkie i smakuje pysznie. Zastanawia mnie tylko ryż, a właściwie znajdująca się na nim warstwa czegoś, co pierwotnie wzięłam za bardzo drobno posiekaną smażoną cebulkę. Smakuje super, ale tak nie do końca cebulkowo. Analizuję ten smak, czy to może jest delikatnie doprawione imbirem, czy może trawą cytrynową. Nie dochodzę do żadnej rozsądnej konkluzji, więc zaczynam się temu czemuś ciekawiej przyglądać. I odkrywam na końcu każdego paseczka dwie czarne kropki. Powoli dociera do mnie, że to są oczka, a ja jem nie cebulkę, tylko jakieś żyjątka. Nagle przestało mi to smakować… Oczywiście nie dokończyłam tego ryżu z „posypką” i do dzisiaj nie jestem na 100% pewna, co to było, ale po długich poszukiwaniach w necie skłaniam się do opcji, że był to tak zwany narybek szklisty węgorza, czyli podsmażone i doprawione sosem sojowym przeźroczyste larwy tej ryby.

Drugie  pudełko  nie było już tak bardzo spektakularne, zawierało słodycze zrobione z kleistego ryżowego ciasta nadziewanego masą z dyni i ze słodkich kasztanów. Zielony kolor pochodzi od herbaty matcha, o której jeszcze dużo się tu będę rozpisywać.

Kuchnia Japonska - Japońskie słodycze z ciasta ryżowego, z nadzieniem z dyni i jadalnych kasztanów

Kuchnia Japonska – Japońskie słodycze z ciasta ryżowego, z nadzieniem z dyni i jadalnych kasztanów

Uff, pierwszy dzień, a już tyle wrażeń…

 

To  są zapiski  z podróży do Japonii, która odbyła się na przełomie października i listopada 2016. Podróżowałam sama, podróż była zorganizowana indywidualnie przeze mnie.

Japonia – lot i pierwsze wrażenia

Bezpośredni lot z Monachium do Tokio, jedenaście godzin na pokładzie Lufthansy. Ciągle jeszcze oszołomiona tym, że faktycznie lecę, staram się ogarnąć myśli. Zastanawiam się, dlaczego tak trudno było mi zdecydować się na tą podróż. Kilka razy byłam na krok od odwołania wszystkiego i kto wie, czy bym tego nie zrobiła, gdyby nie stanowcze oświadczenie męża, że mam lecieć i już. Dziwne, bo przecież to nie mój pierwszy taki daleki wyjazd, i też nie pierwszy samotnie. Ale różnica jest chyba taka, że wcześniej nie miałam nic do stracenia, a tym razem rozstawałam się z tym, co mam najcenniejsze – z rodziną.

Na pokładzie wielu Japończyków, plus zbieranina wszelakich nacji (sądząc po przelotnie podsłuchanych rozmowach i podpatrzonych napisach na filmach w trakcie kilku spacerów do toalety). Jest też spora grupa Polaków, chyba zorganizowana. Niestety rodacy negatywnie wyróżniają się wśród pasażerów, w ruch idzie alkohol, a kiedy większość pasażerów próbuje zasnąć, nasi ziomale pełnym głosem zaczynają sobie opowiadać bardzo według nich dowcipne historie, rechot niesie się po pokładzie, a zirytowane spojrzenia współpasażerów pozostają zignorowane, no bo co, wykupił sobie taki wycieczkę, to mu się przecież należy. Na szczęście i oni w końcu zasypiają, na pokładzie robi się cicho, słychać tylko buczenie silników i od czasu do czasu stukoty w pokładowych kuchniach.

Ja nie śpię, nie oglądam filmów. Jestem trochę zaskoczona tym, że siedzę sobie sama, że nikt nic ode mnie nie chce i że nic nie muszę zrobić, a nawet jakbym chciała, to i tak nie mam jak – dawno już odwykłam od takiego stanu. Dźwięczą mi jeszcze w głowie niezałatwione sprawy, które zostawiłam w domu, powoli zaczynam oswajać się z faktem, że przez najbliższe dwa tygodnie i tak ich nie załatwię. Jest ciemno, gdzieniegdzie migają ekrany z filmami, a ja sobie tak trwam zawieszona w czasoprzestrzeni i piszę pamiętnik.

Lot Monachium - Tokio

Lot Monachium – Tokio

W końcu na pokładzie znów zaczyna się ruch, stewardesy zbierają koce i słuchawki, rozdają karty emigracyjne do wypełnienia, podają śniadanie. Lądujemy zgodnie z rozkładem na tokijskim lotnisku Haneda.

Pierwsze minuty w Japonii i od razu widać dążenie do optymalizacji procesów – pracownicy lotniska wskazują podróżnym, do której kolejki się ustawić, żeby jak najkrócej czekać do okienka paszportowego. Chociaż okienek otwartych dużo i kolejki króciutkie.

Kontrola paszportowa bez problemów – dla Polaków wizy turystyczne są wydawane na miejscu. Maseczki na wielu twarzach, także pan kontrolujący mój paszport jest zamaskowany, widzę tylko jego oczy, zdawkowe pytania o cel pobytu, pięczątka wbita, przechodzę do hali bagażowej. Terminal bagażowy wypluwa kolejne walizki, a specjalny pan walizkowy każdą podnosi i równiutko układa na taśmie. Wokół taśmy krążą panie w uniformach z tablicami po japońsku i angielsku, z przypomnieniem, żeby nie zostawiać bagażu bez nadzoru.

Odprawa celna obowiązkowa dla wszystkich pasażerów (a nie na wyrywki jak na niektórych lotniskach). Kolejny pan kolejkowy. Obserwuję go, jak z poważną i nieco zatroskaną miną stara się wybrać dla każdego możliwie najkrótszą kolejkę, jak stara się uwzględnić pary i większe grupy, jak przesuwa ludzi już stojących w kolejkach do innych kolejkowych ogonków, bo tak według niego będzie szybciej i lepiej. Oczywiście moja przekorna polska dusza każe mi go zignorować. Cichaczem zaczynam się przemykać do kolejki moim zdaniem najkrótszej i rokującej na najszybsze dotarcie do stanowiska celnego. Ale nie doceniłam pana kolejkowego – energicznie macha na mnie i daje do zrozumienia, że tutaj to on jest szefem i żadne kolejkowe samowolki nie wchodzą w grę. Potulnie ustawiam się więc w wyznaczonym mi ogonku.

Czas w kolejce wykorzystuję na spojrzenie na telefon. Roaming działa, dobra nasza. Darmowy lotniskowy internet jest, nawet dosyć dobry sygnał. Wysyłam wiadomości do domu, że żyję i na razie mam się nieźle.

Dosyć groźnie wyglądający celnik spogląda na moją wielką walizkę, wypytuje, czy podróżuję sama, każe mi wymienić do jakich miast jadę i w końcu chyba uznaje, że nie jestem materiałem na przemytnika, bo puszcza bez przeglądania bagażu.

Wychodzę do hali przylotów. First things first, baby, tak więc najpierw toaleta (i pierwsze rozczarowanie, bo toaleta jest bardzo czysta, ale taka całkiem normalna, a ja się tyle naczytałam o tych wszystkich bajerach), potem pieniądze (bankomat bez problemów zaakceptował moją kartę kredytową, niech żyje globalizacja). I pierwszy highlight mojej podróży – automat z piętnastoma rodzajami zimnej NIESŁODZONEJ herbaty. Uwielbiam. Piłam litrami podczas wszystkich podróży po Azji i nie rozumiem, dlaczego nikt do tej pory nie sprzedaje tego w Europie.

Uzbrojona w herbatę i zabrane z samolotu onigiri (taka japońska kanapka z ryżem zamiast chleba, zawinięta w wodorosty) siadam i zbieram myśli. Pomału dociera do mnie, że oto właśnie jestem w Japonii, tej mitycznej, egzotycznej, o której toczyłam na studiach filozoficzne dysputy, czy aby na pewno istnieje, czy też jest może tylko tworem naszej zbiorowej wyobraźni.

Kuchnia japonska - onigiri

Kuchnia japonska – onigiri

 

Kuchnia japońska, butelkowana zielona herbata

Kuchnia japońska – butelkowana zielona herbata bez cukru

 

To  są zapiski  z podróży do Japonii, która odbyła się na przełomie października i listopada 2016. Podróżowałam sama, podróż była zorganizowana indywidualnie przeze mnie.

Japonia – planowanie podróży

Nie jestem typem planującym z góry podróż w każdym szczególe. Lubię być spontaniczna, zostać dłużej, gdzie mi się podoba i zwinąć się szybko jeśli nie jest fajnie. W moich dotychczasowych podróżach po Azji zazwyczaj nie planowałam na dłużej, niż 3 dni do przodu. Czasem prowadziło to do tego, że lądowałam w jakichś okropnych miejscach, czasem poznawałam wspaniałych ludzi, ale zawsze zostawały mi z tego niezapomniane wrażenia.

No i też nie do końca interesują mnie takie klasyczne cele turystyczne. Owszem, nie pogardzę świątynią czy muzeum, ale najbardziej lubię włóczyć się po ulicach, podglądać ludzi, chłonąć atmosferę miejsca i pozwolić sytuacjom spontanicznie się rozwijać. Tak, wiem, tacy turyści jak ja są zmorą każdego biura podróży… (dlatego staram się biura podróży omijać szerokim łukiem).

Tym razem jednak dosyć szybko dotarło do mnie, że Japonia działa na nieco innych zasadach niż reszta Azji, zwłaszcza w temacie hoteli. Jeśli nie chcę wylądować pod mostem ani przepuścić rocznej pensji, powinnam zarezerwować noclegi wcześniej.

Ale jak tu się zdecydować, nie mając szczegółowej znajomości kraju, a do wyboru tyle opcji? Studiuję przewodnik i internet, w końcu postanawiam przez pierwszy tydzień wykorzystać Japan Rail Pass, a drugi tydzień spędzić bardziej stacjonarnie w Tokio. Ponieważ ta podróż będzie raczej na zasadach „slow travelling”, na pierwszy tydzien wybieram tylko dwa miasta: Kioto i Narę, z opcją zobaczenia jeszcze Osaki lub Himeji, jeśli będę chciała, bo z Kioto lub Nary można się tam szybko dostać. Jeśli Tokio mi się znudzi, to też mogę sobie jeszcze gdzieś wyjechać poza miasto.

Czasu na jakieś wielkie przygotowania nie mam, więc tylko sprawdzam dokumenty, szczepienia, zamawiam talon na JR Pass, kupuję plecak i nowy adapter do gniazdek elektrycznych. I już czas się pakować.

Jak przed każdą dużą podróżą ogarnia mnie lekkie zdenerwowanie i coś w rodzaju tremy, trochę jak przed pierwszą randką. Tym razem to uczucie jest nieco silniejsze niż normalnie, może dlatego, że jadę sama, może dlatego, że wydaje mi się, że trochę wyszłam z wprawy w podróżowaniu. Czy sobię na pewno ze wszystkim dam radę? Czy będzie mi się podobało, czy będzie warto? No i przede wszystkim, czy w ogóle powinnam jechać, czy mąż i dziecko sobie poradzą, czy to w porządku tak ich zostawiać?

 

To  są zapiski  z podróży do Japonii, która odbyła się na przełomie października i listopada 2016. Podróżowałam sama, podróż była zorganizowana indywidualnie przeze mnie.

 

Japonia

Na pierwszy ogień idzie podróż najświeższa. Podróż dla mnie szczególna… Bardziej kobieca niż zwykle, bardziej refleksyjna…

Przez cztery ostatnie lata (a właściwie pięć, wliczając ciążę), siedziałam grzecznie na czterech literach. A raczej mniej lub bardziej pokornie godziłam się z faktem, że o tym, czy moje cztery litery odpoczywają, czy znajdują się w ruchu, decyduję nie ja, tylko tak zwane czynniki zewnętrzne. Rodzice małych dzieci wiedzą o czym mówię. Niedzieciaci tego raczej nie zrozumieją (nie obrażając niedzieciatych, po prostu pewne rzeczy można zrozumieć dopiero w praniu).

Były co prawda jakieś tam krótkie wypady służbowe i wypady na turnieje (o tym może szczegółowo napiszę kiedy indziej, na razie niech wystarczy informacja, że od czasu do czasu sobie trochę tańczę).  Ale wiadomo. Służbowo to napięta agenda, mitingi od rana do wieczora, a potem jeszcze tak zwany soszylajzing z kolegami, small talk lub ewentualnie kontynuacja tematów zawodowych. A na turnieju też nie jestem panią swojego czasu, bo trzeba o określonej godzinie zjeść, o określonej godzinie zacząć się przygotowywać, zrobić rozgrzewkę, tańczyć, zdążyć na powrotny pociąg czy samolot, czyli generalnie wszystko też według z góry ustalonego planu.

A do tego ostatni rok potraktował mnie kilka razy zagrywkami poniżej pasa, przez parę miesięcy chodziłam jak pies z podkulonym ogonem. No i poczułam, że już dość. Że muszę przynajmniej na moment wyrwać się z tego mojego kieratu. Pobyć sama ze sobą, stawić czoło emocjom, też tym niefajnym i niewygodnym. Pozwolić mojej duszy dogonić moje ciało. Odzyskać wewnątrzsterowność.

Ale jak się wyrwać z kieratu obowiązków mając małe dziecko, etat i zero dni urlopowych w zapasie? Z pomocą przyszedł przypadek, bo podsłuchałam w firmowej kuchni jak jeden kolega opowiada o swoim sabaticalu. Sabatical, to jest to, pomyślałam. I faktycznie, trochę perswazji u szefa, trochę papierkowej roboty, i udało się. Miesiąc wolnego. Oczywiście też miesiąc bez wypłaty. Ale powiem z góry, że było warto i jedyne czego żałuję, to że nie wzięłam tego wolnego trochę więcej.

No i pojawiło się pytanie, jak ten miesiąc wolnego spożytkować, bo uroczyście przyrzekłam mojemu szefowi, że nie spędzę go na sprzątaniu domu. Chcę gdzieś pojechać, to było jasne. I chcę pojechać sama. W listopadzie. I wybór padł na Japonię, bo już od wielu lat bardzo chciałam tam pojechać, bo wedle wszelkich dostępnych informacji jest to miejsce bezpieczne dla samotnie podróżujących kobiet, bo pogoda w tym czasie powinna być znośna.

Oczywiście nie byłabym sobą, gdybym nie zaczęła wymyślać powodów, dlaczego pojechać nie powinnam. Bo może dziecko dostanie traumy, jak mama zniknie na dłużej. Bo mąż będzie miał dużo roboty. Bo to jednak może trochę fanaberia, tak po prostu polecieć sobie do Japonii.

Z pomocą przyszedł mój mąż, ostoja rozsądku i opanowania. Oświadczył, że dziecko nie dostało traumy podczas jego wyjazdów służbowych, też czasami dwutygodniowych, to i teraz nie dostanie i że sobie poradzą, bo ja sobie też musiałam radzić, jak jego nie było. I że wyjazd mi dobrze zrobi. I że po to pracujemy, żeby czasami właśnie sobie na takie nierozsądne wyjazdy pozwolić. I w końcu, zmęczony moimi rozterkami i marudzeniem, po prostu kupił mi bilet, a w dniu odlotu odwiózł na lotnisko i przypilnował, żebym się w ostatniej chwili nie rozmyśliła, czego byłam kilka razy bliska.

I powiem tak: było warto. Dziecko nie dostało traumy, mąż jakoś wszystko ogarnął (na bałagan jaki mnie zastał po powrocie spuszczę wspaniałomyślnie zasłonę milczenia). A ja przeżyłam niezapomniane dwa tygodnie, podczas którego byłam panią mojego czasu, wiele rzeczy sobie przemyślałam i poukładałam w głowie, zresetowałam się, a do tego zobaczyłam wspaniały kraj, przywiozłam wiele wrażeń, nowych pomysłów i inspiracji.

 

To  są zapiski  z podróży do Japonii, która odbyła się na przełomie października i listopada 2016. Podróżowałam sama, podróż była zorganizowana indywidualnie przeze mnie.