Bezpośredni lot z Monachium do Tokio, jedenaście godzin na pokładzie Lufthansy. Ciągle jeszcze oszołomiona tym, że faktycznie lecę, staram się ogarnąć myśli. Zastanawiam się, dlaczego tak trudno było mi zdecydować się na tą podróż. Kilka razy byłam na krok od odwołania wszystkiego i kto wie, czy bym tego nie zrobiła, gdyby nie stanowcze oświadczenie męża, że mam lecieć i już. Dziwne, bo przecież to nie mój pierwszy taki daleki wyjazd, i też nie pierwszy samotnie. Ale różnica jest chyba taka, że wcześniej nie miałam nic do stracenia, a tym razem rozstawałam się z tym, co mam najcenniejsze – z rodziną.
Na pokładzie wielu Japończyków, plus zbieranina wszelakich nacji (sądząc po przelotnie podsłuchanych rozmowach i podpatrzonych napisach na filmach w trakcie kilku spacerów do toalety). Jest też spora grupa Polaków, chyba zorganizowana. Niestety rodacy negatywnie wyróżniają się wśród pasażerów, w ruch idzie alkohol, a kiedy większość pasażerów próbuje zasnąć, nasi ziomale pełnym głosem zaczynają sobie opowiadać bardzo według nich dowcipne historie, rechot niesie się po pokładzie, a zirytowane spojrzenia współpasażerów pozostają zignorowane, no bo co, wykupił sobie taki wycieczkę, to mu się przecież należy. Na szczęście i oni w końcu zasypiają, na pokładzie robi się cicho, słychać tylko buczenie silników i od czasu do czasu stukoty w pokładowych kuchniach.
Ja nie śpię, nie oglądam filmów. Jestem trochę zaskoczona tym, że siedzę sobie sama, że nikt nic ode mnie nie chce i że nic nie muszę zrobić, a nawet jakbym chciała, to i tak nie mam jak – dawno już odwykłam od takiego stanu. Dźwięczą mi jeszcze w głowie niezałatwione sprawy, które zostawiłam w domu, powoli zaczynam oswajać się z faktem, że przez najbliższe dwa tygodnie i tak ich nie załatwię. Jest ciemno, gdzieniegdzie migają ekrany z filmami, a ja sobie tak trwam zawieszona w czasoprzestrzeni i piszę pamiętnik.
W końcu na pokładzie znów zaczyna się ruch, stewardesy zbierają koce i słuchawki, rozdają karty emigracyjne do wypełnienia, podają śniadanie. Lądujemy zgodnie z rozkładem na tokijskim lotnisku Haneda.
Pierwsze minuty w Japonii i od razu widać dążenie do optymalizacji procesów – pracownicy lotniska wskazują podróżnym, do której kolejki się ustawić, żeby jak najkrócej czekać do okienka paszportowego. Chociaż okienek otwartych dużo i kolejki króciutkie.
Kontrola paszportowa bez problemów – dla Polaków wizy turystyczne są wydawane na miejscu. Maseczki na wielu twarzach, także pan kontrolujący mój paszport jest zamaskowany, widzę tylko jego oczy, zdawkowe pytania o cel pobytu, pięczątka wbita, przechodzę do hali bagażowej. Terminal bagażowy wypluwa kolejne walizki, a specjalny pan walizkowy każdą podnosi i równiutko układa na taśmie. Wokół taśmy krążą panie w uniformach z tablicami po japońsku i angielsku, z przypomnieniem, żeby nie zostawiać bagażu bez nadzoru.
Odprawa celna obowiązkowa dla wszystkich pasażerów (a nie na wyrywki jak na niektórych lotniskach). Kolejny pan kolejkowy. Obserwuję go, jak z poważną i nieco zatroskaną miną stara się wybrać dla każdego możliwie najkrótszą kolejkę, jak stara się uwzględnić pary i większe grupy, jak przesuwa ludzi już stojących w kolejkach do innych kolejkowych ogonków, bo tak według niego będzie szybciej i lepiej. Oczywiście moja przekorna polska dusza każe mi go zignorować. Cichaczem zaczynam się przemykać do kolejki moim zdaniem najkrótszej i rokującej na najszybsze dotarcie do stanowiska celnego. Ale nie doceniłam pana kolejkowego – energicznie macha na mnie i daje do zrozumienia, że tutaj to on jest szefem i żadne kolejkowe samowolki nie wchodzą w grę. Potulnie ustawiam się więc w wyznaczonym mi ogonku.
Czas w kolejce wykorzystuję na spojrzenie na telefon. Roaming działa, dobra nasza. Darmowy lotniskowy internet jest, nawet dosyć dobry sygnał. Wysyłam wiadomości do domu, że żyję i na razie mam się nieźle.
Dosyć groźnie wyglądający celnik spogląda na moją wielką walizkę, wypytuje, czy podróżuję sama, każe mi wymienić do jakich miast jadę i w końcu chyba uznaje, że nie jestem materiałem na przemytnika, bo puszcza bez przeglądania bagażu.
Wychodzę do hali przylotów. First things first, baby, tak więc najpierw toaleta (i pierwsze rozczarowanie, bo toaleta jest bardzo czysta, ale taka całkiem normalna, a ja się tyle naczytałam o tych wszystkich bajerach), potem pieniądze (bankomat bez problemów zaakceptował moją kartę kredytową, niech żyje globalizacja). I pierwszy highlight mojej podróży – automat z piętnastoma rodzajami zimnej NIESŁODZONEJ herbaty. Uwielbiam. Piłam litrami podczas wszystkich podróży po Azji i nie rozumiem, dlaczego nikt do tej pory nie sprzedaje tego w Europie.
Uzbrojona w herbatę i zabrane z samolotu onigiri (taka japońska kanapka z ryżem zamiast chleba, zawinięta w wodorosty) siadam i zbieram myśli. Pomału dociera do mnie, że oto właśnie jestem w Japonii, tej mitycznej, egzotycznej, o której toczyłam na studiach filozoficzne dysputy, czy aby na pewno istnieje, czy też jest może tylko tworem naszej zbiorowej wyobraźni.
To są zapiski z podróży do Japonii, która odbyła się na przełomie października i listopada 2016. Podróżowałam sama, podróż była zorganizowana indywidualnie przeze mnie.