Po przezwyciężeniu pierwszego oszołomienia, że naprawdę jestem w Japonii, czas przejść do konkretnych czynów.
Po pierwsze korzystając z darmowego lotniskowego internetu ładuję sobie japońskie mapy na Google Maps (jest to niestety niemożliwe z Europy). Znajduję agencję JR, w której wymieniam woucher na JR Pass, przy okazji nabywam też kartę SUICA i zabieram darmową mapę tokijskiego metra – przyda się za tydzień.
Na różnych blogach podróżniczych czytałam, że opłaca się wypożyczenie telefonu z kartą SIM i dostępem do internetu. Pytam o cennik w kilku stoiskach telekomunikacyjnych, ale ceny wydają mi się o wiele za wysokie, postanawiam korzystać tylko z mojego telefonu, co ostatecznie okazało się bardzo dobrą decyzją.
Mam ze sobą jeszcze trochę euro, chcę je wymienić na jeny. Znajduję coś, co wygląda jak kantor lub bank, na tablicy podany kurs walut, przelicznik taki jak wczoraj widziałam w internecie. Pan w okienku z pewnym niedowierzaniem dopytuje, czy na pewno chcę wymienić pieniądze – nie wiem, czy robię coś nie tak czy to tylko kwestia niedogadania się po angielsku? Rozglądam się, poza mną w kolejce stoją sami Japończycy, nie wygląda to zbyt turystycznie, może oni tutaj mają jakieś inne zwyczaje, może właśnie popełniłam jakąś straszną gafę? Brnę w zaparte, że wymieniam. Dostaję do wypełnienia spory formularz, imię, nazwisko, numer paszportu, kwota do wymiany i jeszcze kilka rubryczek. Potem pan mój paszport, ten formularz i pieniądze przekazuje pani siedzącej dalej. Pani wstaje, idzie do trzeciego pana, ten ogląda wszystkie papiery, wstukuje coś w komputer, daje pani jakiś inny papierek. Ona z kasy wyjmuje jeny, przelicza i z tym wszystkim wraca do pierwszego pana, który tanecznymi gestami podaje mi paszport, kwitek i pieniądze. Uff… czy ja pisałam coś w poprzednim poście o optymalizacji procesów? Następnym razem jednak użyję bankomatu.
Udaję się w kierunku stacji kolejki podmiejskiej, wszystko jest dobrze oznaczone po angielsku, od razu robię użytek z mojej karty SUICA i bez problemów znajduję mój pociąg do stacji przesiadkowej Shinagawa. Przyjazd pociągu obwieszcza wesoła muzyka z głośników. Jadę tylko trzy stacje, pospiesznie łowiąc pierwsze wrażenia: tory poprowadzone są górą na wiaduktach, znam już ten system z Bangkoku. Ludzie jacyś tacy przygaszeni i zmęczeni, ale może to tylko projekcja mojego samopoczucia, bo lot bez snu pomału daje mi się już we znaki.
Na stacji Shinagawa robi się trochę trudniej. Nie mogę się połapać w kierunkach, nie mogę znaleźć ruchomych schodów ani windy, targam walizkę w dół, do pomocy nikt się nie rzuca (ważna zasada dla kobiet podróżujących solo: zawsze bierz tylko tyle bagażu, ile jesteś w stanie sama udźwignąć). Ta dezorientacja na dworcach będzie mi towarzyszyła jeszcze przez kilka dni, dopóki nie doznam olśnienia, że każdy operator połączeń kolejowych (a jest ich w Japonii wielu) ma swoją własną strefę na dworcu, z własnymi kasami, bramkami biletowymi i peronami. Po kilkunastu minutach błąkania się jak dziecko we mgle znajduję w końcu informację turystyczną i plakat oznajmiający, że tu można też dokonać rezerwacji na shinkansen. Dostaję miejscówkę na shinkansen Hikari (miejscówka jest już w cenie JR Pass, trzeba ją tylko wydrukować na konkretny pociąg) i wskazówki jak dotrzeć na peron, wszystko w bardzo przyjemnym angielskim. Za kilka minut znowu zaczyna grać skoczna muzyka i widzę już, jak na dworzec wślizguje się długi biały nos shinkansena. Otwierają się maciupeńkie, wąziutkie drzwiczki. Wchodzę na pokład i przeżywam rozczarowanie, bo spodziewałam się nowoczesnego wnętrza na miarę co najmniej statku kosmicznego, a tu mój shinkansen wygląda jak jakiś zwykły pociąg PKP, i co gorsza, tak samo pachnie! Jest czyściuteńko, ale ta mieszanina zapachu metalu, smarów i środków dezynfekcyjnych jest widocznie taka sama we wszystkich pociągach świata – chyba tylko z wyjątkiem niemieckich ICE, które jak dla mnie do tej pory pozostają bezkonkurencyjne.
Jedzie mi się szybciutko, mięciutko, chwilami odpływam w lekką drzemkę i wtedy wydaje mi się, że słysze gdzieś w tle rodaków. Japoński ma intonację i fonetykę zbliżone do polskiego, to wrażenie, że ktoś mówi za moimi plecami po polsku będę miała jeszcze wiele razy.
Po niecałych trzech godzinach docieramy do Kioto. Znowu gubię orientację na dworcu (GPS mojego telefonu nie działa w podziemiach), błakam się w poszukiwaniu wyjścia na właściwą stronę miasta. Odwiedzam toalety i tak, wreszcie są bajeranckie sedesy z mnóstwem opcji i instrukcją obsługi! I do tego jeszcze ta sławna Toilet Princess, czyli głośniczek emitujący odgłosy spłukiwanej wody, żeby zagłuszyć naturalne fizjologiczne odgłosy robienia wiadomo czego.
W trakcie błąkania się po podziemiach dworca odkrywam wspaniały food court, kupuję tam na kolację bento, czyli kompozycję kilku małych potraw zapakowaną w pudełko i drugie pudełko z czymś na słodko. Zakupy są o tyle łatwe, że na każdym stosie pudełek leży jedno otwarte, z dokładną silikonową kopią zawartości, więc nie trzeba rozumieć etykiet, żeby wiedzieć, co jest w środku (haha, tak mi się przynajmniej wtedy wydawało).
Znajduję wreszcie wyjście. Wita mnie widok Kioto Tower, która przez cały mój pobyt w Kioto będzie świetnym punktem orientacyjnym w centrum.
Do hotelu mam według mapy kilkanaście minut na piechotę, ale pada deszcz, a ja już jestem zmęczona, więc biorę taksówkę. Adresy w Japonii (podobnie jak w wielu innych częściach Azji) nie składają się z nazwy ulicy i numeru domu, bo tylko duże ulice mają nazwy. W Kioto działa system opisujący dzielnicę i położenie bloku budynków w stosunku do najbliższego dużego skrzyżowania (północ, południe, itd), a potem położenie konkretnego domu w stosunku do całej parceli i ukształtowania geograficznego miasta (od strony rzeki, od strony dworca, etc). Pan taksówkarz studiuje kartkę z adresem, którą mu podaję. Japończycy umieją czytać alfabet łaciński, ale cieszę się, że mam też wersję adresu zapisaną po japońsku. Jedziemy, pan trochę błądzi, na szczęście telefon do hotelu wyjaśnia sprawę. Na powitanie wychodzi mi pani cała w ukłonach, z uśmiechem nawija coś po japońsku, ja tylko kiwam głową, podaję paszport do checkinu, udaje mi się nawet bez problemu zapłacić kartą kredytową.
Pani prowadzi mnie do mojego pokoju i zaraz w progu zdejmuje buty. Daje mi do zrozumienia, że mam zrobić to samo. Dostaję klucz, pani coś tam jeszcze z przejęciem tłumaczy, ja dalej tylko kiwam głową i się uśmiecham, w końcu po kilku kolejnych głębokich ukłonach pani tyłem się wycofuje i zostaję wreszcie sama.
Otwieram moje bento, podziwiam kunsztowną kompozycję potraw-miniaturek.
Wszystko jest świeżutkie i smakuje pysznie. Zastanawia mnie tylko ryż, a właściwie znajdująca się na nim warstwa czegoś, co pierwotnie wzięłam za bardzo drobno posiekaną smażoną cebulkę. Smakuje super, ale tak nie do końca cebulkowo. Analizuję ten smak, czy to może jest delikatnie doprawione imbirem, czy może trawą cytrynową. Nie dochodzę do żadnej rozsądnej konkluzji, więc zaczynam się temu czemuś ciekawiej przyglądać. I odkrywam na końcu każdego paseczka dwie czarne kropki. Powoli dociera do mnie, że to są oczka, a ja jem nie cebulkę, tylko jakieś żyjątka. Nagle przestało mi to smakować… Oczywiście nie dokończyłam tego ryżu z „posypką” i do dzisiaj nie jestem na 100% pewna, co to było, ale po długich poszukiwaniach w necie skłaniam się do opcji, że był to tak zwany narybek szklisty węgorza, czyli podsmażone i doprawione sosem sojowym przeźroczyste larwy tej ryby.
Drugie pudełko nie było już tak bardzo spektakularne, zawierało słodycze zrobione z kleistego ryżowego ciasta nadziewanego masą z dyni i ze słodkich kasztanów. Zielony kolor pochodzi od herbaty matcha, o której jeszcze dużo się tu będę rozpisywać.
Uff, pierwszy dzień, a już tyle wrażeń…
To są zapiski z podróży do Japonii, która odbyła się na przełomie października i listopada 2016. Podróżowałam sama, podróż była zorganizowana indywidualnie przeze mnie.