Dzisiaj pogoda niezbyt fajna, zimna mżawka nie zachęca do długich eskapad. W myśl zasady slow travelling postanawiam dzisiaj sobie odpocząć i dlatego przedpołudnie spędzam w moim apartamencie na czytaniu, pisaniu pamiętnika i sortowaniu dotychczas zrobionych zdjęć. Wypełzam tylko na chwilę do najbliższego konbini po ciepłego pierożka z nadzieniem, a potem to już tylko grzeję się pod kołderką i dogrzewam moje lokum dmuchawą klimatyzacji. Tak jak większość budynków w Japonii, mój apartament ma bylejakie okna, a jedyną możliwością ogrzania pomieszczenia jest zamontowana nad oknem klimatyzacja. W łazience jest przeraźliwie zimno, szczękam zębami wychodząc spod prysznica.
Japończycy w zimie marzną. Brak solidnych możliwości ogrzewania pomieszczeń jest, przy tym poziomie technologicznego rozwoju, jakimś misterium fascinosum. Szukałam wytłumaczenia tego zjawiska po internetach, ale żadnej sensownej odpowiedzi nie znalazłam. Teorie są różnorakie, na przykład taka, że w Japonii domy buduje się z lekkich materiałów, aby lepiej znosiły trzęsienia ziemi. Albo taka, że zimy są krótkie i montowanie kaloryferów czy ogrzewania podłogowego nie opłaca się na kilka tygodni w roku. Albo jeszcze taka fajna teoria, że mężczyźni w ciągu dnia są w pracy, a w weekendy też oddają się hobby poza domem, więc nie czują doskwierającego zimna, a ponieważ w budownictwie decydujący głos mają mężczyźni, więc nie zawracają sobie głowy ogrzewaniem, którego brak ich po prostu bezpośrednio nie dotyczy – a kobiety marzną…
Tak jak już pisałam w poście z Kioto, podgrzewane toalety nabierają w tych warunkach całkiem innego sensu. Wyśmienitym wynalazkiem zdaje się też być kotatsu, czyli niski stół z ogrzewaniem wbudowanym pod blatem i ze zwisającymi z każdej strony grubymi kocami. Ponoć rodziny spędzają przy kotatsu długie zimowe wieczory, co mnie bynajmniej nie dziwi.
Po południu stwierdzam, że już dość leniuchowania i postanawiam wznowić program turystyczny. Cel: dzielnica Shibuya z jej sławnym skrzyżowaniem. W wyobraźni zbiorowej właśnie to miejsce pojawia się niezwłocznie kiedy padają hasła „japońskie miasta”, „miejski tłum”, „urbanizacja”. Jadę więc obejrzeć ten mit i topos, podobno największe i najbardziej zatłoczone skrzyżowanie w Japonii, a niektórzy śmią twierdzić, że i na całym świecie.
Po dokładniejszym przestudiowaniu mapa metra nie wydaje mi się już taka zawiła. Linie oznaczone są kolorami, a stacje są opisane również w alfabecie łacińskim i dodatkowo mają numery, więc nawet jeśli ktoś sobie nie radzi z obco brzmiącymi japońskimi nazwami, to zawsze może rozpoznać stację po numerze. Bez problemu dostaję się więc do dzielnicy Shibuya i jeszcze z okien stacji kolejki JR mogę podziwiać TO skrzyżowanie:
Stoję sobie tak i patrzę na to skrzyżowanie i znowu lekka mgiełka rozczarowania zaczyna owiewać to, co widzę. No owszem, skrzyżowanie duże. Ludzi dużo. Zielone światło włącza się jednocześnie dla wszystkich stron, i wtedy wszyscy idą na raz we wszystkich kierunkach. Rzeka ludzkich istnień, skąd idziemy i dokąd i po co, takie tam egzystencjalne banały wyściubiają nosa z zakamarków mózgownicy. A rozczarowanie chyba stąd, że jak jest czerwone światło, to wszyscy grzecznie stoją, a ja mam przed oczami obrazy podobnie ogromnych skrzyżowań w Bangkoku lub Chengdu, przez które przechodziły ogrome masy ludzi, przejeżdżały ciężarówki, samochody, niewyobrażalnie wielkie ławice skuterów i rowerów, chałupniczo skonstruktowanych traktorów, ryksz, furmanek i czego tam jeszcze. Nie tylko na zielonym, ale też przy każdym innym kolorze, we wszystkich możliwych i niemożliwych kierunkach i przy nieustannym akompaniamencie klaksonów i ryczących silników. A tutaj, na skrzyżowaniu Shibuya, spokój i praworządność, a ludzie są bardzo cichutko i bardzo uważają, żeby nikogo nie potrącić. Jeśliby stanąć na środku skrzyżowania z zamkniętymi oczami, to można by pomyśleć, że jest się tu samemu.
Chciałam sobie usiąść w Starbucksie i trochę jeszcze sobie na to słynne skrzyżowanie popatrzeć, kto wie, może jeszcze w końcu jakoś by mnie dopadła miejska mistyka, ale taki sam pomysł miało jeszcze kilkaset innych osób stojących w dłuugaśnej kolejce wijącej się przed wejściem do kawiarni. Więc rezygnuję ze Starbucksa na rzecz spaceru po dzielnicy Shibuya. W odróżnieniu od cichutko przemykających ludzi, reklamy bombardują obrazem i dźwiękiem. Tutaj mały filmik:
W trakcie mojej wędrówki po ulicach Shibuyi trafiam też na salon gier patchinko, czyli taką japońską jaskinię gier, gdzie zwłaszcza nastolatki i młodzi mężczyźni w ogłuszającym huku automatów spędzają długie godziny na hazardzie. Na wejście do środka jakoś zabrakło mi odwagi…
Na koniec zachodzę do domu towarowego Hikarie, ale jak już poprzednio w Kioto, jakoś japońskie domy towarowe nie za bardzo mnie pociągają. Za to w food courcie u góry wypróbowuję nową dla mnie formę zielonej herbaty, z wagashi i kulką lodów. Herbata smakuje trochę sztucznie, jak jakaś rozpuszczalna herbata instant, za to wagashi jest przepyszne, bardzo aromatyczne, w środku jest chyba nadzienie kawowe, nie jestem do końca pewna, ale na pewno było to najlepsze wagashi ze wszystkich, jakie jadłam w trakcie mojego pobytu w Japonii.
To są zapiski z podróży do Japonii, która odbyła się na przełomie października i listopada 2016. Podróżowałam sama, podróż była zorganizowana indywidualnie przeze mnie.