Czwarty dzień w Japonii. Nadludzkim wysiłkiem woli zmuszam się do wstania o wpół do ósmej rano (23:30 w Europie). Dzisiaj wyprowadzam się z hotelu w Kioto, więc pakuję walizę, robię szybki checkout (zapłaciłam już pierwszego dnia, więc teraz tylko muszę wrzucić klucz do przeznaczonej na to skrzyneczki) i spacerkiem wędruję na dworzec. Odnajduję przechowalnię bagażu. Większość stojących w kolejce Japończyków nie chce zostawić tutaj swojego bagażu, tylko nadaje go do wysłania do docelowego miejsca podróży, na przykład od razu do hotelu, w którym zamierzają się zatrzymać. Bardzo to jest sprytne, dzięki temu nie trzeba się męczyć z ciężką walizą w drodze. Później dowiaduję się, że taką usługę nadawania bagażu oferują też konbini (pomału zastanawiam się, czego w konbini NIE można załatwić 🙂 )
Wsiadam w pociąg podmiejski linii JR i po kilku minutach jestem na stacji Inari. Tutaj już nie muszę się zastanawiać, po prostu podążam wraz ze strumieniem turystów, którzy razem ze mną wysiedli z pociągu – jeśli miałam jeszcze jakieś złudzenia, że w Inari nie będzie tłumów, to właśnie się owe złudzenia rozwiały. W sumie nie ma się co dziwić, Fushimi Inari jest naprawdę miejscem jedynym w swoim rodzaju i nie można go ominąć będąc w Kioto. Ba, pokuszę się o opinię, że mając możliwość odwiedzenia tylko jednego miejsca w Japonii, wybrałabym właśnie Inari.
Inari to shintoistyczne bóstwo opiekujące się ryżem, z biegiem czasu powierzono mu też opiekę nad kupcami i rzemieślnikami. Posłańcami Inari są lisy (nazywane po japońsku zenko) i ich figurki w najprzeróżniejszych formach można tu spotkać na każdym kroku. Większość z nich udekorowana jest czerwonymi fartuszkami. Według większości źródeł te fartuszki są ofiarami żałobnymi od rodziców, którzy stracili dziecko, ale czytałam też wersje, że są to ofiary dziękczynne za wysłuchane modlitwy, więc nie wiem, może mi to jakiś japanolog albo japanofil kiedyś wytłumaczy.
Kompleks świątynny Inari składa się z wielu świątyń i kapliczek porozrzucanych na zboczu lesistego wzgórza, połączonych dróżkami (można to porównać do chrześcijańskiego konceptu kalwarii). Aby wspiąć się na szczyt wzgórza na którym znajduje sie najświętszy punkt całego kompleksu, potrzeba okolo 2,5 godz.
Główne światynie położone u podnórza góry nie są zbyt ciekawe i dlatego nie poświęcam im przesadnej uwagi. Przez krótką chwilkę obserwuję tylko modlących się ludzi – rytuał shinto przewiduje poruszanie sznurem na którym czasem zawieszony jest dzwonek, pokłon, dwukrotne klaśnięcie w dłonie i ewentualnie jeszcze wrzucenie ofiary do skrzyni umieszczonej przed halą główną.
Japończycy są w większości raczej przesądni niż religijni, liczy się bardziej wykonanie rytuału niż jakieś głębokie wewnętrzne doznania. Rytuał trwa kilkanaście sekund, a potem wraca się do przyziemnych czynności, takich jak rozmowa przez telefon. Na terenie świątyń jest gwarnie, ludzie gadają, śmieją się, widziałam też automaty z napojami ustawione bezpośrednio obok ołtarzyków.
Za głównym zespołem świątyń rozpoczyna się właściwa atrakcja, dróżki okolone tysiącami cynobrowych bram tori, które ustawione w rzędy tworzą wrażenie tunelu. Bramy te fundują firmy lub osoby prywatne aby podziękować Inari za pomyślność. Jest oficjalny cennik, a nazwisko darczyńcy i data są wyryte czarnymi literami na każdej z bram. Kogo nie stać na dużą bramę, może też ofiarować miniaturkę – poustawiane w stosiki leżą one w każdym zakątku świątyni.
Wchodzę w las porastający wzgórze i prawie od razu czuję, że to jest TO. Są takie miejsca, w któych intensywnie czujemy związek z naturą, z kosmosem, ze swoim własnym ja. Miejsca mistyczne. Miejsca mocy. Takim właśnie miejscem jest dla mnie Inari.
Zdjęcia nie oddają w pełni atmosfery tego miejsca, i to w wielu wymiarach. Po pierwsze na zdjęciach brakuje zapachu mokrego lasu… w dolnych, cienistych partiach wzgórza od chłodu grabieją palce (a schować rąk do kieszeni ani założyć rękawiczek nie da rady, bo trzeba robić fotkę za fotką), za to wyżej, w prześwitach, słońce przyjemnie grzeje twarz. Na zdjęciach nie ma gwaru i tłoku, który panuje w dolnej części Inari – zaletą podróżowania w pojedynkę jest to, że można dowolnie długo stać sobie w jednym miejscu z obiektywem wycelowanym na wybrany motyw i czekać na ten krótki moment pomiędzy jedną grupą turystów a drugą, żeby strzelić to jedno perfekcyjne ujęcie. Nie da się też na zdjęciach oddać w pełni spokojnej atmosfery górnych partii wzgórza, delikatnego szelestu listków bambusa poruszanych wiatrem, ledwo słyszalnego trzasku knotów od świeczek, zapachu kadzidła i wosku, brzęku monet wrzucanych do skrzynek przed ołtarzami. Najlepiej przyjechać i samemu to wszystko zobaczyć 🙂 no ale na razie zdjęcia 🙂 (kliknij na obrazek, aby powiększyć)
Im dalej w górę, tym rzadziej poustawiane są bramy tori i tym mniej turystów. Warto wyjść wyżej, aby w spokoju ponapawać się tą jedyną w swoim rodzaju atmosferą. Ja łażę po Inari ze cztery godziny, zaglądam liskom w paszcze (często mają w nich klucze lub kulki ryżu), przyglądam się ludziom modlącym się w kapliczkach. Czytam modlitwy wypisane na drewnianych tabliczkach, bo sporo z nich jest po angielsku i niemiecku. Sama też zapisuję i zawieszam taką jedną modlitewną tabliczkę w kształcie głowy liska, oczywiście po uiszczeniu stosownej opłaty, nic za darmo 🙂 Oglądam amulety wystawione na stoisku w przy jednej z kapliczek. Amulety mają różne przeznaczenia, są specjalne na powodzenie w pracy i w interesach, na zdrowie, na szczęście w miłości i w małżenstwie, i tak dalej. Są też amulety na powodzenie we wszystkich dziedzinach życia. Kupuję na pamiątkę takie dwa superamulety działające na wszystko – są tylko trochę droższe od amuletów specjalistycznych, więc wychodzi mi na to, że chyba zrobiłam dobry interes…
Nie dochodzę na sam szczyt, gdzie ponoć znajduje się najświętsze miejsce całego chramu. Nie mam już siły, a poza tym postanawiam tu jeszcze kiedyś wrócić, więc zostawiam to sobie na następny raz. Schodząc ze wzgórza trochę mylę ścieżki, gubię się nieco, ale dzięki temu trafiam do przeuroczej kafejki, gdzie siedząc na otoczonym zielenią tarasie delektuję się matcha latte (herbata matcha ze spienionym mlekiem, czyli lokalna wersja cappucino) i tostowanym chlebkiem z bakaliami.
Żal mi opuszczać to miejsce, ale w końcu muszę się zbierać, bo czeka mnie jeszcze dzisiaj podróż do Nary, a nie chcę tam dotrzeć zbyt późno…
To są zapiski z podróży do Japonii, która odbyła się na przełomie października i listopada 2016. Podróżowałam sama, podróż była zorganizowana indywidualnie przeze mnie.