Zmierzch w Narze nadchodzi niespodziewanie szybko, zatopiona w kontemplowaniu jesiennych widoków nie zauważyłam upływu czasu. Powoli wracam do centrum, przy okazji delektując się takimi typowo japońskimi smaczkami – chyba każdy turysta wybierając się do Japonii spodziewa się właśnie takich widoków:
Nara – dom w tradycyjnym japońskim stylu
Nara – dom w tradycyjnym japońskim stylu
Nara – dom w tradycyjnym japońskim stylu
Wchodzę na teren świątyni Kōfukuji, jednej z najstarszych w Narze. W okresie świetności do świątyni należało ponoć około 150 budynków, teraz ostało się ich kilka, porozrzucanych w promieniu kilkuset metrów od siebie. Ukoronowaniem dzisiejszego spaceru po Narze jest zachód słońca z widokiem na jeden z hali świątyni.
Nara – zachód słońca z widokiem na jeden z budynków świątyni Kōfukuji
Nara – zachód słońca z widokiem na jeden z budynków świątyni Kōfukuji
A tutaj jeszcze kilka zdjęć należącej do kompleksu Kōfukuji pięciostopniowej pagody i kilka detali w jednej ze świątyń.
Nara – pagoda świątyni Kōfukuji, w obecnej formie wybudowana w 1426 r.
Nara – pagoda świątyni Kōfukuji, druga co do wielkości w Japonii
Nara – świątynia Kōfukuji, piękna kamienna latarnia
Nara – świątynia Kōfukuji, chochelki do rytualnego obmywania rąk
Nara – świątynia Kōfukuji, miejsce do rytualnego obmywania rąk
Nara – okolice świątyni Kōfukuji
A żeby nie było tylko tak mistycznie i romantycznie, to tutaj taka fajna wizualna kakofonia na jednym ze straganów w pobliżu:
Nara – stragan w pobliżu świątyni Kōfukuji – można dostać zawrotu głowy…
Wieczór kończę w przesympatycznej i przytulnej restauracji w centrum Nary, delektując się naleśniczkami i białym winkiem. Mimo że nie była to wyspecjalizowana herbaciarnia, do mojej herbaty dostałam klepsydrę z instrukcją, żeby po upływie czasu koniecznie wyjąć zaparzacz z czajniczka 🙂
Kuchnia japońska – tym razem w stylu europejskim, czyli naleśniczki (pancakes) z bitą śmietaną i truskawkami. W tle klepsydra odmierza czas parzenia herbaty.
To są zapiski z podróży do Japonii, która odbyła się na przełomie października i listopada 2016. Podróżowałam sama, podróż była zorganizowana indywidualnie przeze mnie.
W głowie ciągle jeszcze brzmi „You want it darker” Cohena, ale Nara wita mnie pięknym słonecznym porankiem. Wybieram się na zwiedzanie.
Nara to pierwsza stolica Japonii, stała się nią w roku 710 naszej ery. Miasto nie utrzymało tego statusu na długo, bo tylko do roku 794, i większość budowli z tamtego czasu nie zachowała się do dzisiaj, ale znajduje się tutaj kilka świątyń i innych budowli na tyle znaczących, że mają status dziedzictwa kulturowego UNESCO.
Idę na piechotę, moim celem jest główny park Nary, bezpretensjonalnie nazwany „Nara Park” i położnona w nim świątynia Todaiji, skrywająca ponoć największy na świecie posąg Buddy wykonany z brązu.
Im bardziej zagłębiam się w park, tym więcej koło mnie przemyka sarnopodobnych zwierząt, wkrótce są one wszędzie. To święte daniele z Nary, wedle wierzeń shinto są one posłanninkami bogów. Czy są naprawdę takie święte to nie wiem, ale na pewno są dosyć bezczelne, bo łażą nie tylko po parku, ale także po ulicach i skrzyżowaniach i zaczepiają ludzi w nadziei na wysępienie jakiegoś smakołyku. Wzdłóż ulic stoją stragany, na których można kupić specjalne krakersy do karmienia danieli – jeśli tylko wyczują one, że ktoś właśnie otworzył paczuszkę, oblegają go natychmiast i dosyć namolnie dopominają się przysmaku.
Nara – święte daniele, wysłannicy bogów
Nara – w parku mieszka ponoć 1200 sztuk danieli
Nara – niektóre daniele bezczelnie oblegają ulice i skrzyżowania
Nara – daniele są bardzo łagodne…
Nara – …ale bezpardonowo domagają się swoich krakersów
Kto ma krakersy dla mnie??
Naprawdę nie masz dla mnie krakersa???
Nara – daniele, a przy okazji japoński street fashion anno 2016
W końcu dochodzę do małej uliczki usianej straganami i po brzegi wypełnionej przez turystów. Na końcu uliczki stoi południowa brama do świątyni Tōdai-ji, brama nazywa się Nandai-mon i jest moim zdaniem przepiękna.
Nara – Nandai-mon, czyli południowa brama świątyni Tōdai-ji
Nara – Nandai-mon, czyli południowa brama świątyni Tōdai-ji
Około 200 metrów za bramą Nandai-mon znajduje się wejście do na teren świątyni Tōdai-ji. Za wejście trzeba zapłacić, przed kasą długi sznur ludzi i instrukcje, żeby przez samą świątynię przechodzić żwawo, aby nie blokować ruchu turystycznego. Szybko „lukam” na teren świątyni, wiele nie widzę, bo jest ona otoczona murem, widać tylko to, co się dzieje bezpośrednio przy wejsciu, ale ten widok mi wystarcza… Zdecydowanie nie mam ochoty stać pół godziny w kolejce po bilet, a potem kłębić się wśród ciżby i turystycznym galopem przemykać po świątyni, tylko po to, żeby zaliczyć kolejnego w moim życiu Buddę. Zdecydowanie nie jestem dzisiaj na to w nastroju, robię więc coś, co zapewne jest sennym koszmarem pracownika każdego szanującego się biura podróży (dlatego między innymi biur podróży unikam jak tylko mogę) – otóż odwracam się na pięcie i postanawiam, że zamiast spędzać następne dwie godziny w kolejce, ścisku i turystycznym stresie, wolę podelektować się pięknym jesiennym słońcem.
Nara – Świątynię Tōdai-ji zobaczyłam tylko z zewnątrz…
To była świetna decyzja. Dzięki temu mogłam w spokoju pospacerować po parku Nara i wreszcie zrozumiałam, o co tyle krzyku z tymi japońskimi parkami i ogrodami. Są przepiękne, i to nie tylko w porze kwitnienia wiśni.
Nara Park – Japończycy to mistrzowie zakładania ogrodów
Nara Park – Japoński park ma wyglądać pięknie o każdej porze roku
Nara Park – wprawdzie nie jeleń na rykowisku, ale za to daniel na grobli
Nara Park – drzewa z duszą…
Nara Park – … a może to dusze zaklęte w drzewa?
Nara Park – spotkałam tam też takiego kolegę… Nephila clavata
Nara Park – pająk Nephila clavata, popularny w Japonii, według dawnych legend uosobienie Jorogumo, czyli kobiety pająka
Sprawdzając po internetach co to za pająka udało mi się sfotografować, dowiedziałam się nie tylko, że nazywa się on Nephila clavata, potrafi być sporych rozmiarów i jest w Japonii gatunkiem dosyć pospolitym. Okazało się również, że jest on w starych japońskich wierzeniach uosobieniem Jorōgumo, czyli kobiety-pająka, pięknej i groźnej, która omotuje swoją siecią kochanków, aby ich pożreć. Zainteresowanych odsyłam do świetnego wpisu o różnych wersjach legendy o Jorōgumo (super tekst i do tego ozdobiony pięknymi japońskimi ilustracjami).
Po takich wrażeniach estetycznych chciałabym jeszcze dopieścić podniebienie. W przewodniku na obrzeżu parku zaznaczona jest herbaciarnia, idę więc w tamtą stronę i trafiam w końcu do lokalu, co do którego nie do końca pewna jestem, czy to herbaciarnia, czy może też zwykła restauracja. Żeby jednak pozostać w temacie, zamawiam jako lokalną specjalność ryż w wywarze z herbaty, oczywiście jako setto, czyli zestaw.
Kuchnia japońska – setto, czyli zestaw. W roli głównej ryż w wywarze z czarnej herbaty.
Ryż w wywarze z herbaty taki sobie… za to to coś, co jest na zdjęciu w miseczce po prawej stronie – bomba! Zwłaszcza te paseczki czegoś fermentowanego i suszonego. Explozja smaku, słony, lekko kwaskowy, lekko alkoholowy, czekoladowy, umami. Do dzisiaj nie odkryłam, co to jest, a bardzo szkoda.
To są zapiski z podróży do Japonii, która odbyła się na przełomie października i listopada 2016. Podróżowałam sama, podróż była zorganizowana indywidualnie przeze mnie.
Wracam z Inari do Kioto, odbieram bagaż i w sumie tą samą drogą przedzieram się z powrotem na peron, bo podmiejski do Nary jedzie w tym samym kierunku jak do Inari. Jest późne popołudnie, wszyscy są w drodze z pracy i szkoły i jest naprawdę tłoczno.
Przy okazji zaczynam rozumieć kolejny lokalny zwyczaj. Przed jadłodajniami stoją rzędy malutkich plastikowych taborecików, takich naprawdę malutkich, jak dla przedszkolaków. Widziałam je już wiele razy i zastanawiałam się, po co one tam są, bo zawsze były puste. Teraz, w godzinach szczytu, kiedy jadłodajnie zatłoczone są do granic możliwości, siedzą na nich ludzie czekający aż zwolni się miejsce w lokalu. Znowu takie praktyczne i zdroworozsądkowe rozwiązanie. My zawsze mówimy „stać w kolejce„, a Japończycy mogą sobie też „siedzieć w kolejce„.
W końcu zstępuje na mnie też to olśnienie, o którym już wspominałam, że dworzec jest podzielony na strefy wedle operatorów połączeń kolejowych i rodzajów pociągów. Czyli z innych peronów odjeżdżają podmiejskie lini JR, z innych podmiejskie lini Kintetsu, a shinkanseny mają swoje osobne perony. Tak samo w budynku dworca, każda linia ma swoje strefy, na granicy których znajdują się bramki biletowe (na perony można wejść tylko z ważnym biletem).
Do Nary chcę dojechać w miarę wcześnie, bo dzisiaj pierwszy raz będę nocować w apartamencie z AirBnB i nie do końca jestem pewna, co mnie czeka. Nie chcę więc tam dojechać późną nocą, żeby jeszcze móc ewentualnie zorganizować jakiś awaryjny nocleg. Z tego co zrozumiałam, właściciela nie zobaczę osobiście (tak jak wielu właścicieli lokali używa on AirBnB profesjonalnie, mieszkanie przeznaczone jest wyłącznie na wynajem). Dostałam opis jak trafić do apartamentu i kod otwierający drzwi. Opis składa się po części z mapki, a po części z instrukcji typu „wejść w wąski korytarz obok restauracji izakaya, pierwsze drzwi na prawo na pierwszym piętrze” (izakaya to taki typ japońskiej restauracji, w której alkohol gra niepoślednią rolę, a znakami rozpoznawczymi takiego lokalu są skrzynki piwa i butelki innych alkoholi wystawione w oknie i wielke czerwone latarnie przy wejściu). Dodatkowej niepewności przydaje fakt, że według google maps adres mojego apartamentu znajduje się dokładnie na środku torowiska linii kolejowej – tak, tak, wiadomo, azjatyckie adresy nie są dokładne… ale mimo wszystko jakiś tam dreszczyk emocji jest…
Nara wita mnie zaspaną, małomiasteczkową atmosferą. Czuję się trochę jak w moich rodzinnych Kielcach. Z dworca do apartamentu mam teoretycznie 10 minut na piechotę i po krótkim błądzeniu na samym dworcu (GPS nie działa w budynkach) faktycznie bez problemów znajduję właściwą ulicę i właściwe skrzyżowanie, a przy nim izakaję i korytarz przy niej i apartament na pierwszym piętrze i kod otwierający drzwi też działa… A w środku czeka na mnie taki przyjemny apartament:
Japonia – mój apartament w Narze
W przedpokoju wezwanie do bezwzględnego zdjęcia butów, a w toalecie kapcie, które służą właśnie tylko do ogrzewania nóg tamże i nie wolno w nich chodzić po innych częściach mieszkania. Wiem z kilku blogów i artykułów, że Japończycy bardzo poważnie traktują ten zwyczaj i chodzenie w kapciach toaletowych po mieszkaniu to gruby nietakt.
Japońskie życie codzienne – kapcie tylko do użytku w toalecie
Tak jak poprzednio w Kioto, łazienka ma część suchą i mokrą. W części mokrej koło wanny stoi taborecik, na którym należy usiąść i porządnie się wymyć, do polewania się wodą używając chochelki. Dopiero potem można wejść do wanny. Ponoć ten zwyczaj bierze się stąd, że potem w jednej wannie kąpiel bierze jeden po drugim cała rodzina.
Japońskie życie codzienne – w mokrej części łazienki taborecik i chochelka do polewania się wodą
Po krótkim odświeżeniu się wychodzę obczajać miasto. Do centrum mam ze dwadzieścia minut spacerkiem, jest już co prawda ciemno, ale wolę iść na piechotę niż szukać autobusu. Centrum jest w porównaniu do Kioto spokojne, nieco prowincjonalne. Sporo sklepów jest już pozamykanych, widać też, nie są jakiś specjalnie nastawieni na turystów, większość z nich przyjeżdża do Nary na jednodniową wycieczkę i wraca na nocleg do Kioto.
Oglądam sobie sklepiki z pamiątkami, furoshiki, inne tekstylia typu fartuszki kuchenne, papeterie, takie tam. Muszę powiedzieć, że w Kioto wybór był jednak znacznie większy i te rzeczy były jakby bardziej artystyczne, więc jeśli ktoś planuje zakup pamiątek, to Kioto jest chyba lepszym miejscem. Chyba że ktoś koniecznie szuka rzeczy z motywem danieli, bo to jeden ze znaków rozpoznawczych Nary, ale o tym więcej w następnym wpisie.
W trakcie spacerów po Japonii warto od czasu do czasu spojrzeć pod nogi i zwrócić uwagę na mały szczegół: każde miasto ma inny wzór na włazach do studzienki kanalizacyjnej, a niektóre z nich są naprawdę kunsztowne, tak jak te w Narze:
Nara – ozdobny właz do studzienki kanalizacyjnej
Wchodzę do pierwszej lepszej piekarnio-kawiarni, gdzie zjadam europejskiego sandwitcha z jajkiem – jakościowo jest ok, ale smakowo będzie to najgorszy posiłek w ciągu całej mojej podróży. Ponieważ moje kubki smakowe domagają się dopieszczenia, nabywam w przyulicznej garkuchni takie coś:
Kuchnia japońska – takoyaki: tako – ośmiornica i yaki – smażenie
Przepyszne!!! Jak chyba wszędzie w Azji, im prostszy i bardziej „uliczny” w charakterze lokal, tym pyszniejsze jedzonko. To coś, co jadłam, to takoyaki. W środku kawałki ośmiornicy, otoczone ciastem nieco przypominającym nasze naleśnikowe, na to proszek z wodorostów, i całość polana specjalnym sosem takoyaki i majonezem,
Dzień kończę w pobliskim konbini, gdzie zaopatruję się w moją codzienną porcje owoców w galaretce. Przy okazji próbuję sake w puszcze (ble, po pierwszym łyku cała zawartość ląduje w zlewie), i chłodzonej matcha latte (mniam, to będę piła jeszcze częściej).
W wiadomościach piszą, że zmarł Cohen, wieczór kończę w bardzo melancholijnym nastroju słuchając jego piosenek.
To są zapiski z podróży do Japonii, która odbyła się na przełomie października i listopada 2016. Podróżowałam sama, podróż była zorganizowana indywidualnie przeze mnie.
Czwarty dzień w Japonii. Nadludzkim wysiłkiem woli zmuszam się do wstania o wpół do ósmej rano (23:30 w Europie). Dzisiaj wyprowadzam się z hotelu w Kioto, więc pakuję walizę, robię szybki checkout (zapłaciłam już pierwszego dnia, więc teraz tylko muszę wrzucić klucz do przeznaczonej na to skrzyneczki) i spacerkiem wędruję na dworzec. Odnajduję przechowalnię bagażu. Większość stojących w kolejce Japończyków nie chce zostawić tutaj swojego bagażu, tylko nadaje go do wysłania do docelowego miejsca podróży, na przykład od razu do hotelu, w którym zamierzają się zatrzymać. Bardzo to jest sprytne, dzięki temu nie trzeba się męczyć z ciężką walizą w drodze. Później dowiaduję się, że taką usługę nadawania bagażu oferują też konbini (pomału zastanawiam się, czego w konbini NIE można załatwić 🙂 )
Wsiadam w pociąg podmiejski linii JR i po kilku minutach jestem na stacji Inari. Tutaj już nie muszę się zastanawiać, po prostu podążam wraz ze strumieniem turystów, którzy razem ze mną wysiedli z pociągu – jeśli miałam jeszcze jakieś złudzenia, że w Inari nie będzie tłumów, to właśnie się owe złudzenia rozwiały. W sumie nie ma się co dziwić, Fushimi Inari jest naprawdę miejscem jedynym w swoim rodzaju i nie można go ominąć będąc w Kioto. Ba, pokuszę się o opinię, że mając możliwość odwiedzenia tylko jednego miejsca w Japonii, wybrałabym właśnie Inari.
Inari to shintoistyczne bóstwo opiekujące się ryżem, z biegiem czasu powierzono mu też opiekę nad kupcami i rzemieślnikami. Posłańcami Inari są lisy (nazywane po japońsku zenko) i ich figurki w najprzeróżniejszych formach można tu spotkać na każdym kroku. Większość z nich udekorowana jest czerwonymi fartuszkami. Według większości źródeł te fartuszki są ofiarami żałobnymi od rodziców, którzy stracili dziecko, ale czytałam też wersje, że są to ofiary dziękczynne za wysłuchane modlitwy, więc nie wiem, może mi to jakiś japanolog albo japanofil kiedyś wytłumaczy.
Kompleks świątynny Inari składa się z wielu świątyń i kapliczek porozrzucanych na zboczu lesistego wzgórza, połączonych dróżkami (można to porównać do chrześcijańskiego konceptu kalwarii). Aby wspiąć się na szczyt wzgórza na którym znajduje sie najświętszy punkt całego kompleksu, potrzeba okolo 2,5 godz.
Główne światynie położone u podnórza góry nie są zbyt ciekawe i dlatego nie poświęcam im przesadnej uwagi. Przez krótką chwilkę obserwuję tylko modlących się ludzi – rytuał shinto przewiduje poruszanie sznurem na którym czasem zawieszony jest dzwonek, pokłon, dwukrotne klaśnięcie w dłonie i ewentualnie jeszcze wrzucenie ofiary do skrzyni umieszczonej przed halą główną.
Japończycy są w większości raczej przesądni niż religijni, liczy się bardziej wykonanie rytuału niż jakieś głębokie wewnętrzne doznania. Rytuał trwa kilkanaście sekund, a potem wraca się do przyziemnych czynności, takich jak rozmowa przez telefon. Na terenie świątyń jest gwarnie, ludzie gadają, śmieją się, widziałam też automaty z napojami ustawione bezpośrednio obok ołtarzyków.
Za głównym zespołem świątyń rozpoczyna się właściwa atrakcja, dróżki okolone tysiącami cynobrowych bram tori, które ustawione w rzędy tworzą wrażenie tunelu. Bramy te fundują firmy lub osoby prywatne aby podziękować Inari za pomyślność. Jest oficjalny cennik, a nazwisko darczyńcy i data są wyryte czarnymi literami na każdej z bram. Kogo nie stać na dużą bramę, może też ofiarować miniaturkę – poustawiane w stosiki leżą one w każdym zakątku świątyni.
Wchodzę w las porastający wzgórze i prawie od razu czuję, że to jest TO. Są takie miejsca, w któych intensywnie czujemy związek z naturą, z kosmosem, ze swoim własnym ja. Miejsca mistyczne. Miejsca mocy. Takim właśnie miejscem jest dla mnie Inari.
Zdjęcia nie oddają w pełni atmosfery tego miejsca, i to w wielu wymiarach. Po pierwsze na zdjęciach brakuje zapachu mokrego lasu… w dolnych, cienistych partiach wzgórza od chłodu grabieją palce (a schować rąk do kieszeni ani założyć rękawiczek nie da rady, bo trzeba robić fotkę za fotką), za to wyżej, w prześwitach, słońce przyjemnie grzeje twarz. Na zdjęciach nie ma gwaru i tłoku, który panuje w dolnej części Inari – zaletą podróżowania w pojedynkę jest to, że można dowolnie długo stać sobie w jednym miejscu z obiektywem wycelowanym na wybrany motyw i czekać na ten krótki moment pomiędzy jedną grupą turystów a drugą, żeby strzelić to jedno perfekcyjne ujęcie. Nie da się też na zdjęciach oddać w pełni spokojnej atmosfery górnych partii wzgórza, delikatnego szelestu listków bambusa poruszanych wiatrem, ledwo słyszalnego trzasku knotów od świeczek, zapachu kadzidła i wosku, brzęku monet wrzucanych do skrzynek przed ołtarzami. Najlepiej przyjechać i samemu to wszystko zobaczyć 🙂 no ale na razie zdjęcia 🙂 (kliknij na obrazek, aby powiększyć)
Kioto – Świątynia Fushimi Inari – tysiące cynobrowych bram tori
Kioto – Świątynia Fushimi Inari
Kioto – Świątynia Fushimi Inari
Kioto – Świątynia Fushimi Inari
Kioto – Świątynia Fushimi Inari
Kioto – Świątynia Fushimi Inari – na drewnianych tabliczkach można napisać swoją modlitwę.
Kioto – Świątynia Fushimi Inari – liskowi namalowanemu na tabliczce można domalować indywidualne rysy
Kioto – Świątynia Fushimi Inari – dzwonki przy jednym z ołtarzyków
Kioto – Świątynia Fushimi Inari – pokryte mchem latarnie
Kioto – Świątynia Fushimi Inari – lisek (zenko), czyli wysłannik bogini Inari
Kioto – Świątynia Fushimi Inari – zenko często mają w pysku kulkę ciasta ryżowego lub klucze
Kioto – Świątynia Fushimi Inari – kogo nie stać na dużą bramę, może złożyć w ofierze małą kopię
Kioto – Świątynia Fushimi Inari – dawniej każdy mógł tu postawić kapliczkę, teraz można tylko zaopiekować się już istniejącą
Kioto – Świątynia Fushimi Inari – zbocza wzgórza porośnięte są lasem, w niektórych miejscach jest to las bambusowy
Kioto – Świątynia Fushimi Inari – tylna strona nagrobka też pokryta znakami
Kioto – Świątynia Fushimi Inari
Kioto – Świątynia Fushimi Inari
Kioto – Świątynia Fushimi Inari – warto wyjść wyżej na wzgórze, aby konteplować takie widoki
Kioto – Świątynia Fushimi Inari – w górnych świątyniach prawie nie ma turystów
Kioto – Świątynia Fushimi Inari – delikatny zapach kadzidła i sadzy unosi się w powietrzu
Kioto – Świątynia Fushimi Inari – ciszę z żadka przerywa szuranie butów wiernych i głośny stukot monet
Kioto – Świątynia Fushimi Inari – niektórzy nie tylko są modnie ubrani…
Kioto – Świątynia Fushimi Inari – … ale też świetnie komponują się z otoczeniem
Kioto – Świątynia Fushimi Inari – tutaj dla odmiany pilnujące cmentarza lwy
Kioto – Świątynia Fushimi Inari – miejsce mocy
Kioto – Świątynia Fushimi Inari – każda świątynia ma swój własny wzór tabliczek
Kioto – Świątynia Fushimi Inari – nieprzychylne wróżby można zostawić w świątyni, aby się nie spełniły
Kioto – Świątynia Fushimi Inari – nie każdą modlitwę trzeba brać całkiem na serio
Kioto – Świątynia Fushimi Inari – te liski są darami od nowożeńców z prośbą o pomyślność w małżeństwie
Kioto – Świątynia Fushimi Inari – różowe i pomarańczowe tori świetnie współgrają z kolorami jesieni
Im dalej w górę, tym rzadziej poustawiane są bramy tori i tym mniej turystów. Warto wyjść wyżej, aby w spokoju ponapawać się tą jedyną w swoim rodzaju atmosferą. Ja łażę po Inari ze cztery godziny, zaglądam liskom w paszcze (często mają w nich klucze lub kulki ryżu), przyglądam się ludziom modlącym się w kapliczkach. Czytam modlitwy wypisane na drewnianych tabliczkach, bo sporo z nich jest po angielsku i niemiecku. Sama też zapisuję i zawieszam taką jedną modlitewną tabliczkę w kształcie głowy liska, oczywiście po uiszczeniu stosownej opłaty, nic za darmo 🙂 Oglądam amulety wystawione na stoisku w przy jednej z kapliczek. Amulety mają różne przeznaczenia, są specjalne na powodzenie w pracy i w interesach, na zdrowie, na szczęście w miłości i w małżenstwie, i tak dalej. Są też amulety na powodzenie we wszystkich dziedzinach życia. Kupuję na pamiątkę takie dwa superamulety działające na wszystko – są tylko trochę droższe od amuletów specjalistycznych, więc wychodzi mi na to, że chyba zrobiłam dobry interes…
Nie dochodzę na sam szczyt, gdzie ponoć znajduje się najświętsze miejsce całego chramu. Nie mam już siły, a poza tym postanawiam tu jeszcze kiedyś wrócić, więc zostawiam to sobie na następny raz. Schodząc ze wzgórza trochę mylę ścieżki, gubię się nieco, ale dzięki temu trafiam do przeuroczej kafejki, gdzie siedząc na otoczonym zielenią tarasie delektuję się matcha latte (herbata matcha ze spienionym mlekiem, czyli lokalna wersja cappucino) i tostowanym chlebkiem z bakaliami.
Kuchnia japońska – matcha latte i tostowany chleb z bakaliami. W restauracjach i kawiarniach prawie zawsze podawane są też mokre chusteczki jednorazowe, żeby odświeżyć sobie ręcę przed posiłkiem (tutaj na zdjęciu koło talerzyka)
Żal mi opuszczać to miejsce, ale w końcu muszę się zbierać, bo czeka mnie jeszcze dzisiaj podróż do Nary, a nie chcę tam dotrzeć zbyt późno…
To są zapiski z podróży do Japonii, która odbyła się na przełomie października i listopada 2016. Podróżowałam sama, podróż była zorganizowana indywidualnie przeze mnie.
Architektury na dziś już wystarczy, idę teraz napić się herbaty. Znam już chińskie herbaciarnie, teraz bardzo jestem ciekawa jak to się ma z japońskimi.
Wybieram Ippodo Tea, opisaną w przewodniku i polecaną na kilku portalach o Kioto. Z okolic dworca, gdzie zwiedzałam moje świątynie to jednak kawałek, więc żeby oszczędzić nogi i czas, chcę tam dojechać metrem. Jednak do samej stacji metra też jest spory kawałek – wykorzystuję ten spacer na pooglądanie tych mniej reprezentacyjnych części Kioto. Idąc tak opłotkami, przechodzę między innymi przez niepozorną uliczkę, przy której jeden przy drugim stoją trzy budynki, co do których mam mocne podejrzenie, że to Love Hotel, japońskie hotele miłości, czyli hotele wynajmowane na godziny w wiadomym celu. Hotele miłości nie mają takiej negatywnej konotacji jak podobne przybytki w innych częściach świata, są ładnie urządzone, często mają pokoje tematyczne (np. imitujące biuro lub gabinet lekarski) i bardzo dyskretne, np. w niektórych okienko w recepcji jest zamontowane tak, żeby pracownik hotelu mógł przyjąć pieniądze i wydać klucz, ale nie mógł zobaczyć gości. W nowoczesnych cały checkin jest elektroniczny. Przybytki te są bardzo powszechne i popularne wśród ludności, co wynika chyba z bardzo zrelaksowanego podejścia Japończyków do cielesności i chyba też z pragmatyzmu, bo z powodu bardzo napiętej sytuacji mieszkaniowej jest to często jedyna szansa dla zakochanych par na odrobinę intymności.
Przechodzę też przez jakąś zwykłą dzielnicę mieszkalną, gdzie przez moment mam wrażenie, jakbym była w Kielcach – takie same przerzucone nad ulicami kładki dla pieszych ze zardzewiałymi poręczami.
Pierwszy raz jestem w japońskim metrze. Przy pomocy pana z budki informacyjnej kupuję bilet w automacie. System znam już z innych miast: w automacie albo w budce kupuje się bilet z paskiem magnetycznym. Przy wejściu na perony stoją bramki, przy przechodzeniu przez nie trzeba ten bilet „skasować“. Po dojechaniu do stacji docelowej przy wyjsciu znowu są bramki, trzeba swój bilet znowu włożyć do czytnika. Jeśli opłata uiszczona na stacji początkowej była wystarczająca, można wyjść, a jeśli nie, bramka piszczy i pozostaje zamknięta. Trzeba wtedy się wrócić i uiścić brakującą opłatę w automacie lub u pana w budce. No i oczywiście trzeba podczas jazdy pilnować swojego biletu, jeśli się go zgubi, trzeba uiścić dosyć wysoką opłatę ryczałtową.
Metro mnie zaskakuje, bo nie jest takie nowoczesne, jak się spodziewałam, perony i wagoniki mają już swoje lata. Ale wszystko działa bez zarzutu, wszystko jest świetnie oznaczone, a do tego w metrze jest bezpłatny internet. Korzystam z tego, żeby na chwilkę zaskajpować do domu, jest krótko przed 16, więc w Europie przed 8 rano.
Wchodzę w plątaninę bocznych uliczek, pełną urokliwych sklepików, kafejek, warsztacików. Natrafiam między innymi na taką fajną uliczkę w odcieniu niebieskim. Od razu mnie to urzeka, bo cała reszta Kioto jest w odcieniach brązu i beżu.
Kioto – jedna z bocznych uliczek w centrum miasta
Koło herbaciarni Ippodo przechodzę dwa razy nie zauważając jej, jest w takim niepozornym budynku i niespecjalnie reklamuje się na zewnątrz.
Kioto – Herbaciarnia Ippodo – widok z ulicy
Za to w środku doznaję pełnego zachwytu. Przytulne wnętrze, króluje drewno. Uprzejmy personel znajduje dla mnie stolik. Przejrzysta karta z hebatami po angielsku i bardzo dobrze mówiąca po angielsku obsługa, widać, że są nastawieni na turystów, ale w niczym nie umniejsza to autentyczności tego miejsca.
Decyduję się na herbatę Sencha, reklamowaną jako specjalność regionu, opisaną jako herbata o subtelnym aromacie i o zdecydowanie rozwiniętej nucie umami. Zdecydowanie nie najtańsza pozycja w karcie, ale jak szaleć to szaleć. Do tego jeszcze pytanie, czy moje wagashi do herbaty ma być miękkie, czy twarde. Wagashi (wymawiane „łagaszi”) to japońskie słodycze serwowane właśnie głównie do herbaty. Nigdy tego jeszcze nie jadłam, więc pytam panią, co jej zdaniem będzie lepsze, pani mówi, że miękkie, no więc biorę miękkie.
Za chwilę na moim stoliku pojawia się prawdziwe dzieło sztuki. Bardzo gustowny zestaw do herbaty i wagashi, które aż żal zjadać, takie piękne. Do tego termos z wrzątkiem i zegarek z sekundnikiem.
Kioto – Herbaciarnia Ippodo
Zostaję poinstruowana, jak mam parzyć moją herbatę. Zieloną herbatę w zależności od gatunku i jakości można parzyć kilka razy, moją konkretnie trzy. Za każdym razem mam najpierw nalać wodę do jednej miseczki, odczekać dziesięć sekund, potem przelać do drugiej miseczki, znowu odczekać dziesięć sekund – cel tej akcji to schłodzenie wody, bo każde przelanie do miseczki obniża jej temperaturę o 10 stopni. Potem mam wlać tę schłodzoną wodę do czajniczka i czekać trzy minuty, broń boże krócej albo dłużej. Potem herbatę z czajniczka trzeba wlać do miseczki, uważając na to, aby opróżnić czajniczek do ostatniej kropli („ostatnia kropla jest najważniejsza” – to zdanie będę słyszeć jeszcze kilka razy w innych herbaciarniach – ostatnia kropla zawiera najwięcej herbacianego aromatu). Pierwszy cykl parzenia wykonuję pod czujmym okiem pani kelnerki, potem zostaję sam na sam z moją herbatą.
Podnoszę miseczkę, wącham – aromat senchy taki, jaki znam już z domu, nieco bardziej intensywny. Biorę pierwszy łyk… i doznaję szoku. Tak, pani wspominała o dominującej nucie umami (szybkie przypomnienie dla nieoblatanych w temacie – obecnie wyróżniamy w kuchni nie cztery, a pięć podstawowych smaków: słodki, słony, kwaśny, gorzki i właśnie umami, czyli tłusto-mięsny). Ja tę wzmiankę o umami wzięłam za taką metaforę, tak, jak się mówi, że wino ma jakąś tam nutę skóry, lukrecji albo tytoniu, ale generalnie ciągle jeszcze smakuje głównie jak wino. Ale w przypadku tej herbaty to nie była metafora… to umami było tak intensywne, że miałam wrażenie, jakbym miała w ustach kęs wyśmienitej wołowiny… Puh… nieźle mnie to zbiło z pantałyku, nie byłam na coś takiego przygotowana, nigdy o tym nie słyszałam ani nie czytałam… no ale skoro lokalna specjalność, to trzeba się delektować 🙂 Po trzecim albo czwartym łyku trochę się przyzwyczaiłam, a po ponownym zaparzeniu to umami nie było już takie intensywne i smak zaczął mi się nawet podobać. No i jeszcze to wagashi, które było wyśmienite. Nie wiem do końca, z czego zrobione, chyba mąka ryżowa i kasztany jadalne, i czerwona słodka fasola, może też trochę dyni, bo z czegoś ten kolor musieli wziąć, a nie podejrzewam ich o użycie sztucznego barwnika. W smaku delikatnie mączne, mięciutkie i lekkie, nie za słodkie, no i optycznie cudne.
Japońskie słodycze – wagashi w herbaciarni Ippodo
Jestem zauroczona tym miejscem i jego nienachalną elegancją. Pierwsze duże WOW mojej podróży. Spędzam tu dłuższy czas, sącząc moją herbatę, pisząc pamiętnik, chłonąc atmosferę.
Oprócz części ze stolikami w Ippodo znajduje się też sklep i miejsce, gdzie urządzane są degustacje i pokazy parzenia herbaty. Załapuję się na pokaz parzenia herbaty matcha, pan objaśnia, ile trzeba użyć proszku i jak należy używać trzepaczki, aby uzyskać pienistą i jednocześnie kremową konsystencję, oraz po czym poznać dobrą trzepaczkę (a mianowicie po ilości pręcików, im więcej tym lepiej). W sklepiku nabywam taką właśnie bambusową trzepaczkę (120 pręcików) wraz z podstawką, dwa rodzaje matchy i jeszcze kilka innych herbat w malutkich opakowaniach do spróbowania.
Kioto – Herbaciarnia Ippodo
Kioto – Herbaciarnia Ippodo
Po wyjściu z herbaciarni snuję się jeszcze po okolicy, pełnej starych domków, w których ulokowane są restauracje i sklepy. Na kolację zachodzę do jednej z piekarni, gdzie w bardzo ładnie urządzonym wnętrzu delektuję się bułeczką z herbatą matcha.
Kioto – przytulne wnętrze piekarni
Kuchnia japońska – słodka bułka z dodatkiem herbaty matcha
Dzień kończę krótkim spacerem po starej dzielnicy Gion, znanej jako dzielnica gejsz. Niestety nie spotkałam żadnej gejszy ani maiko (uczennica dopiero zgłębiająca sztukę bycia gejszą), ale za to pooglądałam kilka urokliwych uliczek ze starymi drewnianymi domkami, w których mieszczą się sklepiki, restauracje, herbaciarnie.
Tutaj kilka zdjęć z dzielnicy Gion (kliknij na obrazki, aby je powiększyć)
Kioto – dzielnica Gion
Kioto – dzielnica Gion
Kioto – dzielnica Gion
Kioto – dzielnica Gion
Kioto – dzielnica Gion
Uważny obserwator zauważył zapewne opisywane już przeze mnie witryny z atrapami potraw serwowanymi w danej restauracji. Warto zwrócić też uwagę na zawieszony przed wejściem płat tkaniny z pionowymi cięciami. To noren, tradycyjny element architektury japońskiej. Pierwotnie służył jako rodzaj wiatrołapu, chronił przed zimnem, wiatrem i wilgocią. Stosowano go również we wnętrzach do oddzielania pomieszczeń. Teraz to już bardziej element dekoracyjny, zazwyczaj ma na sobie logo lub nazwę lokalu.
Nogi już trochę odmawiają posłuszeństwa, więc do hotelu wracam metrem, tym razem linią JR, na którą działa mój JR Pass – w metrze jest wydzielone specjalne przejście nie zastawione bramką, przy którym stoi pracownik i kontroluje JR Passy i bilety innych osób, które z jakichś powodów nie mogą skorzystać z automatycznej bramki. Przy wyjściu ze stacji JR znowu mylę kierunki i nawet google maps są trochę zdezorientowane, niebieska kropka na mapie skacze bezradnie w te i we wte, trzy razy przechodzę przez to samo ogromne skrzyżowanie zanim w końcu obieram właściwy kierunek na hotel.
Idąc myślę o tym, że noc w Azji jest inna niż w Europie, taka bardziej gęsta, smolista. I nie ma to związku z oświetleniem ulic, ani z pogodą, ani z czystością powietrza. Ulice w Kioto są oświetlone bardzo dobrze i powietrze jest czyste, a mimo to ta ciemność jest bardziej podobna do źle oświetlonych zaułków na chińskiej prowincji niż do tak samo usianych lampami ulic powiedzmy Monachium.
Trzeci dzień mojej podróży dobiega końca… chyba zaczyna mi się podobać…
To są zapiski z podróży do Japonii, która odbyła się na przełomie października i listopada 2016. Podróżowałam sama, podróż była zorganizowana indywidualnie przeze mnie.
Czas coś pozwiedzać 🙂 Wczoraj byłam w mojej pierwszej świątyni shinto, więc dzisiaj decyduję się na świątynie buddyjskie, ale wybór konkretnej jest trudny. W Kioto świątyń jest multum, podejrzewam, że więcej niż kościołów w Krakowie… W końcu dochodzę do wniosku, że nie mam ochoty na te opisywane w przewodniku jako najbardziej znane, bo będzie tam zatrzęsienie turystów, a jakoś dzisiaj nie jestem w nastroju na wtapianie się w rozentuzjazmowany tłum. Wybieram więc nieco mniej znane świątynie znajdujące się w niewielkim oddaleniu od dworca, tak że będę sobie tam mogła dotrzeć spokojnym spacerkiem.
Najpierw chcę odwiedzić świątynię Kōshō-ji. Po drodze natrafiam na taki sklep 🙂
Kioto – sklep z akcesoriami tanecznymi
Stroje i akcesoria taneczne! Moje serce tancerki bije mocniej 🙂 Zaglądam oczywiście do środka. Miło byłoby przywieźć z Japonii jakiś fajny taneczny gadżet. Oglądam stroje treningowe i akcesoria. Niestety zdaje się, że grupa docelowa tego sklepu to początkujący tancerze, a ja jestem już raczej bardziej wymagająca jeśli chodzi o jakość, tak że nie znajduję nic dla siebie. Może coś bym od biedy wybrała z drobnych akcesoriów, ale takiej drobnicy mam już od groma, więc rezygnuję z zakupów.
Docieram w końcu do świątyni Kōshō-ji. Rzeczywiście nie ma tu turystów. Prawie nikogo nie ma. Po dziedzińcu przemyka tylko kilku lokalsów, którzy są tutaj najwidoczniej w celach religijnych a nie turystycznych.
Struktura mniej więcej podobna do tego, co widziałam w innych świątyniach buddyjskich: główne wejście z ozdobną bramą, dziedziniec, miejsce do palenia kadzideł, główna świątynia mieszcząca świętą część oddzieloną od części dla wiernych drewnianą balustradką.
Pierwsze skojarzenie: jaka ta architektura jest męska w charakterze! W porównianiu z bajecznie kolorowymi i pełnymi ornamentów budynkami świątyń, jakie widziałam Chinach i Tajlandii, architektura tej świątyni jest bardzo surowa i oszczędna. No właśnie taka męska.
Kioto, buddyjska świątynia Kōshō-ji – widok na dziedziniec
Kioto, świątynia Kōshō-ji – misternie zdobiony dach
Aby wejść do środka, należy zdjąć buty. W skarpetkach wchodzę na galerię otaczającą główny budynek swiątyni.
Kioto, świątynia Kōshō-ji, drewniana galeria otaczająca główny budynek
Przesuwam drewniane drzwi z papierowymi „szybkami” (tak, właśnie takie, jakie sobie wyobrażamy myśląc o Japonii – zazwyczaj mamy wtedy na myśli styl shoin, a te drzwi nazywają się shōji) i wchodzę do środka. Jestem sama. Jest bardzo cicho. W spokoju chłonę atmosferę tego miejsca.
Kioto, świątynia Kōshō-ji – drzwi w stylu shoin
Pierwszego wrażenia dostarczają moje stopy odziane tylko w skarpetki. Jest wyraźny kontrast, bo na na zewnętrznej galerii pod stopami było zimne i twarde drewno, a tutaj, na macie tatami jest miękko i zdecydowanie cieplej.
Siadam na macie, dotykam tej gładkiej, lekko elastycznej struktury, wdycham jej zapach. Niespodziewanie przychodzi wspomnienie z dzieciństwa, zapach i faktura słomianki, która wisiała na ścianie koło mojego łóżka (może ktoś jeszcze pamięta, że w PRL-u wieszało się za łóżkiem słomianki, żeby chroniły przed chłodem ściany).
Kioto, świątynia Kōshō-ji – podłoga wyłożona matą tatami
Rozglądam się po świątyni. Ta sama oszczędna estetyka co na zewnątrz, kolory utrzymane w tonacji brązowo-biało-złotej, gdzieniegdzie elementy niebieskie:
Kioto, świątynia Kōshō-ji, hala główna świątyni
Kioto, świątynia Kōshō-ji
Siedzę w tej świątyni przez dłuższą chwilę i nie wiem, co o tym wszystkim sądzić. Podoba mi się, czy nie? Znowu zderzenie oczekiwań z wielce od nich odmiennym stanem faktycznym.
Wychodzę na zewnątrz, łapię jeszcze taki widoczek na jeden z budynków sąsiadujących ze świątynią:
Kioto, widok z galerii świątyni Kōshō-ji
Czas na drugą świątynię, Nishihongan-ji, która bezpośrednio sąsiaduje z Kōshō-ji i przez wielu ludzi jest traktowana jako jedna świątynia. Nishihongan-ji nie zrobiła na mnie wrażenia – może dlatego, że była bardzo podobna do Kōshō-ji, a może moje zmysły już były zmęczone od intensywnych wrażeń w poprzedniej świątyni. Głównie pospacerowałam po terenie świątyni, ale nie odkryłam dla siebie nic bardzo ciekawego, dlatego zdjęć też mam niewiele.
Kioto, świątynia Nishihongan-ji, jedna z bram prowadzących do świątyni
Jedyne, na co zwróciłam uwagę, to dach częściowo zrobiony z naturalnego pokrycia, nie jestem pewna, czy to był jakiś rodzaj sitowia, czy innej rośliny:
Kioto, świątynia Nishihongan-ji
Kioto, świątynia Nishihongan-ji
No i oczywiście ozdobne wykończenia dachów i dachówki z symbolami świątyni:
Kioto, świątynia Nishihongan-ji
I jeszcze taki uroczy płotek z bambusa:
Kioto, świątynia Nishihongan-ji – bambusowy płotek
Na koniec zachodzę do oddalonej kilka minut spacerkiem świątyni Higashihonganji. Trafiam na jakieś większe święto, bo budynki otoczone są przez panie i panów pilnujących porządku i nie wpuszczających nikogo do świątyni. Można za to obejrzeć na ekranach monitorów, co dzieje się w środku – ceremonia ze sporą ilością duchownych i wiernych, z piękną muzyką.
Na zewnątrz chryzantemy – taki swojski dla Polaków widok, ale jednak bardzo japoński. Nam się Japonia głównie kojarzy z kwiatami wiśni, ale chryzantema jest również bardzo typowym japońskim kwiatem, o konotacjach kulturowych chyba jeszcze bogatszych niż wiśnia. Chryzantema (po japońsku zwana kiku) jest dla Japończyków symbolem długowieczności i stała się oficjalnym znakiem rodziny cesarskiej – jest ozdobą insygniów koronacyjnych i oficjalnych cesarskich pieczęci. Stylizowana chryzantema zdobi też japońskie paszporty i monety 50-cio jenowe, a jej niezliczone wariacje można znaleźć na tkaninach, obrazach, sztuce użytkowej. Białe chryzantemy zdobią ceremonie pogrzebowe i nagrobki, a czerwone chryzantemy ofiarowuje się osobie, którą darzy się dużą sympatią. Dla zainteresowanych artykuł o chryzantemach jako symbolu Japonii (artykuł po angielsku, ale można też popatrzeć na piękne ilustracje)
Japonia – chryzantemy, symbol rodziny cesarskiej
To są zapiski z podróży do Japonii, która odbyła się na przełomie października i listopada 2016. Podróżowałam sama, podróż była zorganizowana indywidualnie przeze mnie.