Japonia – Kioto – Dworzec główny

Trzeci dzień w Japonii, drugi dzień zwiedzania. Zanim jednak za to zwiedzanie się zabiorę, trzeba się zwlec z łóżka… Trzeci dzień jest moim zdaniem najgorszy pod względem jetlagu. Budzę się o dziesiątej czasu japońskiego, w domu i w moje głowie druga w nocy. W pokoju zimno, a łóżeczko takie przyjemnie cieplutkie… Ale główka pracuje, wieczorem strategicznie umieściłam pilota od klimatyzacji pod łóżkiem, więc teraz tylko wysuwam jedną rękę spod kołdry, włączam dmuchawę i czekam z wstawaniem, aż w pokoju zrobi się przyjemnie ciepło.

Zanim zabiorę się do zwiedzania turystycznego, muszę załatwić sprawy organizacyjne, a mianowicie dowiedzieć się, czy i gdzie na dworcu w Kioto jest przechowalnia bagażu, będzie mi ona bowiem potrzebna jutro. Nie udaje mi się znaleźć tej informacji w internecie, postanawiam więc przejść się na dworzec i sprawdzić. Sam dworzec jest opisywany w przewodniku jako ciekawy zobaczenia, więc będę mogła połączyć przyjemne z pożytecznym.

Przed dworcem wita mnie już mi znana z pierwszego wieczoru Kioto Tower

Kioto - Kioto Tower - dobry punkt orientacyjny w centrum Kioto

Kioto – Kioto Tower – dobry punkt orientacyjny w centrum Kioto

Przed wejściem głównym jest dosyć szczegółowy plan dworca i faktycznie znajduję tam zaznaczoną przechowalnię bagażu. Układam sobie w głowie, w którą mniej więcej stronę będę musiała jutro pójść z moją walizką, a potem zabieram się za oglądanie dworca.

Dworzec jest naprawdę olbrzymi i budzi podobno spore kontrowersje wśród mieszkańców miasta, zarówno swoimi rozmiarami, jak i awangardową architekturą, która nie współgra z historycznym charakterem Kioto. Ujmując rzecz bardzo z grubsza, ma on trzy części: właściwa część dworcowa z peronami, kasami, itp w centrum, część hotelową po stronie wschodniej i centrum handlowe po stronie zachodniej. Pod częścią dworcową znajduje się jeszcze ogromna strefa gastronomiczna, z niezliczoną liczbą restauracji, garkuchni i sklepików z jedzeniem – i kiedy mówię ogromna, to w odniesieniu do tego dworca ciągle jeszcze jest to eufemizm… Nigdy w życiu nie widziałam jeszcze większego food courtu.

Dworzec w Kioto - zadaszona hala główna

Dworzec w Kioto – zadaszona hala główna

W najwyższej części dworzec ma 15 pięter. Trochę o własnych siłach, trochę przy pomocy ruchomych schodów, wspinam się na coś w rodzaju galerii, czy też może tarasu (nie do końca zrozumiałam przeznaczenie tego miejsca).

Dworzec w Kioto - schody na platformę widokową (11 pieter)

Dworzec w Kioto – schody na platformę widokową (11 pieter)

Z platformy można podziwiać dach hali głównej, który faktycznie robi wrażenie swoją formą i rozmachem.

Japonia – Konbini

Mój drugi dzień w Japonii kończę wizytą w konbini w pobliżu mojego hotelu.

Konbini (albo kombini, lub też conbini, od angielskiego convenience store) to mały supermarket otwarty 24 h na dobę. Taka definicja nie oddaje jednak istoty konbini, jest to bowiem raczej instytucja i nieodłączna część japońskiej kultury.

Konbini należą zazwyczaj do jednej z dużych sieci: 7 Eleven, Lawson lub Family Mart, chociaż są też inne. Sieć konbini jest niewyobrażalnie gęsta, szacuje się, że jeden lokal przypada na 2.000 mieszkańców, co oznacza, że w większych miastach konbini jest dosłownie co kilka kroków.

Poza normalnymi produktami spożywczymi jakich można się spodziewać w supermarkecie, konbini to przede wszystkim miejsca, w których można nabyć bezproblemowo i w przystępnej cenie świeże i dobre posiłki gotowe do spożycia: sałatki, sushi, onigiri, zupy, itd. Do tego w okolicy kasy zawsze znajduje się witryna z ciepłymi przekąskami (na przykład „dumplings”, czyli takie jakby pyzy nadziewane mięskiem – przepyszne!!), można wziąć kawę na wynos, lub przysiąść na chwilę w kąciku barowym.

Do tego podstawowe artykuły kosmetyczne, skarpetki, baterie, parasole, ciepłe kapcie, artykuły papiernicze, i setki innych przydatnych rzeczy.

Ale konbini to jeszcze dużo więcej. W prawie każdym stoi bankomat, ksero, skaner, drukarka do zdjęć. Można tu opłacić rachunki za prąd, wysłać fax, nadać list lub paczkę, kupić bilety do kina lub na autobus dalekobieżny.

Konbini to też swego rodzaju sąsiedzka instytucja. Można tu na przykład zostawić klucz dla sąsiada, a pomocny i bardzo uprzejmy personel zawsze dysponuje dokładną mapą okolicy i wiedzą, co się gdzie znajduje (jak już wspominałam, w Japonii nie ma takiego systemu nazw ulic i numerów domów jaki znamy z Europy).

Jeśli więc o drugiej w nocy Japończyka dopadnie ochota na coś słodkiego albo odczuwa nagłą potrzebę napisania listu a w domu nie ma papeterii – nie ma problemu, po prostu schodzi do najbliższego konbini i sprawa załatwiona. Cudowny wynalazek.

Ja podczas mojej pierwszej wizyty w konbini po pierwsze sprawdzam bankomat, żeby się przekonać, czy na pewno karta kredytowa działa (tak, działa bez problemu), a po drugie nabywam sałatkę (z przepysznym dressingiem na bazie prażonego sezamu) i pysznego gotowanego na parze pierożka z mięskiem. Muszę mieć przecież jakąś sensowną podkładkę pod moje ciasto z matchą. Szukam też świeżych owoców, ale takowych nie znajduję. To się okaże jak dla mnie jedynym mankamentem konbini – brak świeżych owoców. Od czasu do czasu jakieś smętne banany, a poza tym tylko owoce obrane, pokroje w kawałki i zalane lekko słodkawą galaretką. No cóż, co kraj to obyczaj… kupuję więc mix jabłkowo mandarynkowy w galaretce jako dopełnienie mojej wieczornej uczty w hotelu. Drugi dzień w Japonii dobiega końca…

 

Kioto – Targ Nishiki i świątynia Nishiki Tenman-gū

Po zwiedzaniu twierdzy Nijo stwierdzam, że na pierwszy dzień już dość architektury i zabytków i dlatego decyduję się odwiedzić targ Nishiki. Docieram tam na piechotę w kilkanaście minut, tym razem bez błądzenia, bo co chwila spoglądam na niebieski punkcik przesuwający się po mapie na moim telefonie. Przed wejściem na teren bazaru tylko chwila zawachania, czy to aby na pewno tu, bo atrakcja opisana w przewodniku jako „must have”, a wejście takie bardzo niepozorne, jakby to było na tyłach jakiegoś fabrycznego magazynu. Za to w środku bardzo przyjemny, mniej więcej 400-metrowy zadaszony pasaż z mnóstwem fajnych sklepików i garkuchni.

Kioto, targ Nishiki

Kioto, targ Nishiki

Japonia - Kioto - Targ Nishiki

Japonia – Kioto – Targ Nishiki – sufit pasażu udekorowany jest takimi pięknymi tkaninami

Na targu Nishiki zakupy robią kucharze z wykwintnych restauracji i gospodynie domowe, do tego oczywiście sporo turystów. Malutkie sklepiki pełne są różnorakich specjałów.

Kioto, targ Nishiki

Kioto, targ Nishiki

Na jednym ze stoisk z rybami rozpoznaję moich znajomych z poprzedniego wieczoru, maluteńkie larwy ryb, tutaj jeszcze w formie surowej. Zdaje się, że jest to jeden ze specjałów Kioto, bo można je tu dostać w wielu przedziałach cenowych i w różnej wielkości.

Kioto, targ Nishiki

Kioto, targ Nishiki

Odkrywam sflaczałe ogórki (a może cukinie) i inne warzywa pokryte dziwnie pachnącą brązową ciapają. Później w hotelu doczytam, że są one marynowane w sfermentowanych łupinach ryżu, które zostały po produkcji sake.

Kioto, targ Nishiki, warzywa marynowane w sfermetowanych łupinach ryżu

Kioto, targ Nishiki, warzywa marynowane w sfermetowanych łupinach ryżu

Oczywiście nie może zabraknąć słodyczy z matchą:

Kioto, targ Nishiki, słodycze z matchą

Kioto, targ Nishiki, słodycze z matchą

Pomału zaczynam być głodna, ale chodzę od jednej garkuchni do drugiej i nie mogę się zdecydować, co przekąsić, bo co jedna potrawa to ciekawsza. Najfajniej wyglądają małe ośmiorniczki serwowane jak lizaki na patyku, ale w końcu postanawiam zastosować wypróbowaną metodę i zdać się na „mądrość tłumu”,  ustawiam się więc w najdłuższej kolejce. Do jedzenia dostaję coś pomiędzy omletem warzywnym a plackiem ziemniaczanym. Później doczytuję, że jadłam „okonomiyaki”, potrawę zrobioną głównie z jajek, mąki, kapusty, z dodatkiem innych warzyw lub mięsa, w zależności od regionu i przepisu (wolne tłumaczenie okonomiyaki to „smaż, co lubisz”, co chyba dobrze oddaje charakter tej potrawy). Zdjęcia nie zrobiłam, bo najpierw byłam zbyt głodna, a potem zbyt zajęta jedzeniem 🙂 Kto chce, może sprawdzić u wujka gugla.

Oprócz żywności na targu Nishiki zaopatrzyć się można w mnóstwo pięknych i użytecznych przedmiotów, od akcesoriów kuchennych i herbacianych, noży, ceramiki, biżuterii, po parasole. Wszystko pięknie poukładane, dbałość o estetykę widoczna na każdym kroku.

Kioto, targ Nishiki, podstawki do pałeczek

Kioto, targ Nishiki, podstawki do pałeczek

Jeśli ktoś chce sobie przywieźć z Japonii na pamiątkę pałeczki, to ich zakup na targu Nishiki jest bardzo dobrym pomysłem, wybór jest przeogromny i można nawet wygrawerować na nich coś osobistego.

Kioto, targ Nishiki, pałeczki

Kioto, targ Nishiki, pałeczki

Po raz pierwszy zetknęłam się też tutaj z chustkami furoshiki. Czytałam o nich już przed przyjazdem do Japonii, ale nie miałam pojęcia, że furoshiki są tu obecne na każdym kroku i praktycznie nie można przejść stu metrów, żeby nie natknąć się na jakąś sklepową wystawkę z nimi. Furoshiki to chustki, różnej wielkości, od takiej naszej chusteczki do nosa, po takie mniej więcej metr na metr. Są też różnej jakości, zwykłe bawełniane, tetrowe, frotowe, satynowe, jedwabne. Mają przeróżne wzory i takowoż przeróżne zastosowanie: można je nosić jako apaszkę, przy pomocy kilku węzełków przemienić w torebkę, przewiązać czoło, aby chroniła oczy od potu podczas ciężkiej pracy, zapakować prezent, używać jako ręcznika do rąk lub obrusa, powiesić na ścianie zamiast obrazu. Japończycy kochają furoshiki.

Kioto, targ Nishiki, chustki furoshiki

Kioto, targ Nishiki, chustki furoshiki

Targ Nishiki łączy się na jednym końcu z również zadaszonym pasażem handlowym, a na styku tych dwóch pasaży przypadkowo odkrywam niepozorne wejście do małej świątyni shinto, o nazwie Nishiki Tenman-gū. Shinto to rdzenna religia japońska, oparta na pierwotnej mitologii, animalistyczna i cechująca się dużą dowolnością wierzeń. Kogo to bardziej interesuje, tutaj artykuł o shintoizmie.

Jest to pierwsza świątynia shinto, jaką odwiedzam. Niewiedząc czego się spodziewać, trochę onieśmielona, wchodzę na teren świątyni i już po kilku chwilach wiem, że bardzo mi się podoba 🙂

Dziedziniec malutki, ozdobiony mnóstwem papierowych latarni:

Kioto, Nishiki, świątynia Tenman-gū

Kioto, Nishiki, świątynia Tenman-gū

Kioto, Nishiki, świątynia Tenman-gū

Kioto, Nishiki, świątynia Tenman-gū

W rogu mała studzienka do rytualnego oczyszczenia:

Kioto, Nishiki, świątynia Tenman-gū

Kioto, Nishiki, świątynia Tenman-gū

Odświętnie ozdobiony byk, ważna postać w jednym z odłamów shinto:

Kioto, Nishiki, świątynia Tenman-gū

Kioto, Nishiki, świątynia Tenman-gū

Modlitwy spisane na kartkach i zawiązane na przygotowanych do tego stojakach:

Kioto, Nishiki, świątynia Tenman-gū

Kioto, Nishiki, świątynia Tenman-gū

Kioto, Nishiki, świątynia Tenman-gū

Kioto, Nishiki, świątynia Tenman-gū

Jakby nie dosyć było japońskiego klimatu, pojawiają się jeszcze dziewczyny ubrane w tradycyjne stroje jukata (uproszczona, bardziej codzienna i tańsza wersja kimona):

Kioto, Nishiki, świątynia Tenman-gū, Japonki w tradycyjnych strojach

Kioto, Nishiki, świątynia Tenman-gū, Japonki w tradycyjnych strojach

Kioto, Nishiki, świątynia Tenman-gū, Japonki w tradycyjnych strojach

Kioto, Nishiki, świątynia Tenman-gū, Japonki w tradycyjnych strojach

Po wyjściu ze świątyni włóczę się jeszcze trochę po pasażu handlowym, oglądam wystawy, zachodzę do sklepów z różnościami i jeszcze kilka razy natykam się na dziewczyny wystrojone w kolorowe jukaty:

Kioto, targ Nishiki - Japonki w tradycyjnych strojach

Kioto, targ Nishiki – Japonki w tradycyjnych strojach

 

Kioto, targ Nishiki - Japonki w tradycyjnych strojach

Kioto, targ Nishiki – Japonki w tradycyjnych strojach

Podziwiam też witryny restauracji i już wiem, że nie będę tu miała większych problemów gastronomicznych. Pragmatyczni Japończycy przy wejściu do praktycznie każdej restauracji i cukierni mają witrynę z wystawionymi na niej dokładnymi silikonowymi replikami dań, które są w tej restauracji lub cukierni serwowane, włącznie z napojami. I nie jest robione na użytek turystów, po prostu to jest ich sposób na reklamę lokalu i też swego rodzaju karta dań.

Japonia, witryna restauracji z makietami potraw

Japonia, witryna restauracji z makietami potraw

 

Japonia - silikonowa atrapa słodyczy

Japonia – targ Nishiki – silikonowa atrapa słodyczy na wystawie cukierni

Ja dzisiaj na odwiedzenie restauracji się nie decyduję. Zachodzę za to do pobliskiej galerii handlowej Daimaru, gdzie w podziemiach znajduje się kolejny przeogromny areał z najróżniejszymi kulinarnymi specjałami. Nazwać to food courtem byłoby nieadekwatne, jest to raczej gastronomiczna orgia. O ile targ Nishiki oferuje żywność raczej tradycyjną i lokalną, w Daimaru znaleźć można ciągnące się w nieskończoność stoiska z delikatesami ze wszystkich zakątków świata.

Od tych wszystkich specjałó w końcu zaczyna mi burczeć w brzuchu, więc w jednym z lokali food courtu zamawiam sobie taki zestaw:

Kuchnia Japońska - zestaw obiadowy, w roli głównej yuba, czyli kożuch z tofu

Kuchnia Japońska – zestaw obiadowy, w roli głównej yuba, czyli kożuch z tofu

Zamawianie jedzenia w lokalach jest w Japonii naprawdę łatwe, bo w większości menu zawiera gotowe kompozycje posiłków (tzw. „setto”, od angielskiego „set”, czyli zestaw). Zestawy są też zazwyczaj sfotografowane w menu, więc można od biedy pokazać palcem na ten wybrany. Płacenie w restauracji też jest proste, bo od razu z jedzeniem dostaje się na stolik karteczkę z  rachunkiem, który trzeba po zjedzeniu uregulować przy kasie znajdującej się przy wyjściu. W Japońskich restauracjach nie daje się napiwków.

Podobnie jak pudełko bento, zestaw obiadowy jest ułożony tak, aby zapewnić podniebieniu różnorodność doznań smakowych. W zestawie powinno się znaleźć coś ciepłego, coś zimnego, coś miękkiego i chrupiącego, smaki słony, słodki, kwaśny, umami, ostry, itd. Wszystko oczywiście podane w maksymalnie estetyczny sposób, z dbałością o każdy szczegół.

 W moim zestawie jest lokalna specjalność Kioto o nazwie „yuba”, czyli kożuch tworzący się na mleku sojowym w trakcie procesu wytwarzania tofu. Yuba ma kremową konsystencję (trochę jak bardziej gęste zsiadłe mleko), a smak bardzo neutralny, taki jak delikatne tofu.

Przy okazji rozwiewa się moja największa obawa, jaką miałam wybierając się w tę podróż: a mianowicie o ile bardzo lubię się włóczyć sama po nowych miejscach, o tyle bardzo nie przepadam za samotnym jedzeniem w restauracjach, zwłaszcza, jeśli wszyscy wokół mnie stołują się w mniejszych lub większych grupach. To takie dziwne i nieracjonalne uczucie, że coś ze mną chyba musi być nie tak, że nie przystaję do reszty gości w lokalu. A tutaj w Kioto (i zresztą później też, do końca podróży) jedząc samotnie nie byłam żadnym wyjątkiem od reguły, a wręcz przeciwnie, bardzo dobrze wpisywałam się w trend. W porze obiadowej większość gości w lokalach je w pojedynkę, a w porze kolacyjnej ciągle jeszcze przynajmniej jedna trzecia siedzi przy stolikach sama.

Posilona, kontynuuję zwiedzanie delikatesów. Najbardziej ciągnie mnie teraz do słodyczy i nabywam takie oto cudowne ciasto z matchą. Połączenie ciemnej czekolady, śmietankowego kremu i charakterystycznego smaku herbaty matcha jest przepyszne, powoli zaczynam się zakochiwać w tej niezwykłej herbacie i potrawach z jej dodatkiem.

Japońskie słodycze: ciasto z matchą

Japońskie słodycze: ciasto z matchą

Dzisiejszą wyprawę po mieście kończę w pobliskim kombini, czyli  japońskim sklepie wielobranżowym, ale o kombini będzie w jednym z następnych  wpisów.

 

To  są zapiski  z podróży do Japonii, która odbyła się na przełomie października i listopada 2016. Podróżowałam sama, podróż była zorganizowana indywidualnie przeze mnie.

Japonia – Kioto – twierdza Nijo

Jest zimno, chwilami zacina drobny deszczyk, zastanawiam się, co by tu zwiedzić na początek. Co ma Kioto, czego nie ma gdzie indziej? Muzeum mangi. O mandze nie wiem praktycznie nic, a pogoda w sam raz na atrakcje indorowe, więc decyzja zapada szybko.

Według mapy odległość jest niewielka, i faktycznie, po kilkunastu minutach spokojnego spacerku stoję przed bramą muzeum. I tu nieprzyjemna niespodzianka, bo muzeum zamknięte jest w środy. A dzisiaj jest środa. Sprawdzam w przewodniku, faktycznie, informacja jest i tam. Gapa ja. No nic to, zwalam to na karb jetlegu.

Sprawdzam na mapie, że rzut beretem od muzeum mangi jest twierdza Nijo, która też należy do ważniejszych zabytków w Kioto. No dobra, obejrzymy sobie, japońskiej twierdzy jeszcze nigdy nie widziałam.

Skręcam w kierunku, który według mnie miał być tym właściwym. Idę w przekonaniu, że za góra pięć minut będę na miejscu. Po pół godzinie i dwukrotnym przejściu przez to samo skrzyżowanie dociera do mnie, że się zgubiłam. Podejrzewam, że pomyliłam kierunki pod wpływem ruchu lewostronnego, do którego jeszcze się nie przyzwyczaiłam. Na szczęście wraz z kolejną myślą przychodzi olśnienie, że mamy rok 2016 i nie muszę się użerać z papierową mapą, przecież mam google maps i GPSa. Włączam odpowiednią appkę i faktycznie już bez błądzenia dochodzę do twierdzy Nijo.

Pierwsze wrażenie niezbyt pozytywne, bo teren głównego wejścia znajduje się właśnie w renowacji i jest zasłonięty rusztowaniami. Ale za to po raz pierwszy z bliska mam okazję podziwiać takie elegantki w tradycyjnych strojach, koniecznie z białymi skarpetkami z jednym palcem i w klapeczkach (no i już wiadomo, dlaczego te klapeczki nazywają się „japonki”, hihihi). I przy okazji od razu mówię, że te stroje, które mają na sobie te panie, to nie kimona, tylko ich uproszczona, tańsza wersja nazywana jukata.

Japonki w tradycyjnych strojach jukata

Japonki w tradycyjnych strojach jukata

Twierdza Nijo to dawna rezydencja shogunów w Kioto, zbudowana w 17-tym wieku przez shoguna Tokugawę, który był w tym czasie faktycznym władcą Japonii (dla zainteresowanych tutaj do poczytania dokładna historia twierdzy Nijo). Twierdza pełniła wprawdzie funkcje obronne, ale przede wszystkim też reprezentacyjne. Zwiedzać można część mieszkalną, która składa się z komnat, w których shogun udzielał audiencji i z pomieszczeń prywatnych. Przed wejściem trzeba po pierwsze zostawić ewentualny parasol w takiej fikuśnej skrytce zamykanej na kluczyk, a po drugiej zdjąć buty – wnętrza zwiedza się w samych skarpetkach.

Japońskie fikuśne skrytki na parasole

Japońskie fikuśne skrytki na parasole zamykane na kluczyk

 

Japonia - szał Pokemon Go dotarł i tutaj

Japonia – szał Pokemon Go dotarł i tutaj

W środku nie można robić zdjęć, oczywiście próbowałam, ale natychmiast zmaterializowała się obok mnie pani kustoszka i uprzejmie ale stanowczo przypomniała o zakazie. Rezydencja shoguna składa się z kilku pomieszczeń rozmieszczonych wzdłuż łączącego je korytarza. Pomieszczenia są w zasadzie prawie puste, ich ozdobą i główną atrakcją tego miejsca są malowidła na ścianach. Malowidła są ładne w różnych stylach i dopasowane są do celów danego pomieszczenia (demonstracja siły w komnatach do audiencji, relaks w pomieszczeniach prywatnych) – generalnie odpowiadają temu, co przeciętny europejczyk wyobraża sobie na temat sztuki japońskiej: jakieś żurawie, tygrysy, krajobrazy z bambusem i kwitnącymi drzewami… Mnie najbardziej utkwił w pamięci bardzo przyjemny zapach drewna, z którego zbudowane były podłoga, ściany i nieliczne meble oraz dźwięk podłogi, która pod wpływem ciężaru przemieszczającego się po niej człowieka wydawała delikatne, ale bardzo wyraźnie słyszalne dźwięki. To jest tak zwana podłoga słowicza, albo śpiewająca podłoga – zaprojektowana tak, aby pod wpływem nacisku specjalne gwoździe wydawały dźwięk podobny do ćwierkania ptaków. Miało to ostrzegać shoguna przed niepostrzeżonym wtargnięciem wrogów.

Oprócz części mieszkalnej jest jeszcze część obronna i wygląda ona z zewnątrz tak:

Japonia - Kioto - Twierdza Nijo - widok z zewnątrz

Japonia – Kioto – Twierdza Nijo – widok z zewnątrz

Część obronna otoczona jest fosą, nad którą przerzucone są drewniane mostki:

 

Japonia - Kioto - Twierdza Nijo otoczona fosą z typowym japońskim drewnianym mostkiem

Japonia – Kioto – Twierdza Nijo otoczona fosą z typowym japońskim drewnianym mostkiem

Na terenie twierdzy znajduje się park, ładny i zadbany, ale ja chodziłam po nim nieco rozczarowana, bo i park i cała twierdza są… no właśnie, ładne i zadbane, ale spodziewałam się większych fajerwerków, czegoś naprawdę odjechanego. Takie śmieszne nastawienie, że jak się już jedzie na drugi koniec świata, a już zwłaszcza do takiego mitycznego kraju jak Japonia, to każda atrakcja musi być mega egzotyczna, zakręcona, balansująca na granicy kiczu i szaleństwa… A tutaj nagle prostota, elegancja i wizualny minimalizm… Pierwszego dnia zwiedzania jeszcze nie mogę sobie z tym poradzić, w starciu oczekiwań z rzeczywistością na razie bilans jest delikatnie negatywny…

 

To  są zapiski  z podróży do Japonii, która odbyła się na przełomie października i listopada 2016. Podróżowałam sama, podróż była zorganizowana indywidualnie przeze mnie.

Kioto – pierwsze wrażenia

Budzę się późno, wymiętolona przez jetlag. Jest zimno, próbuję znaleźć jakiś sposób na podniesienie temperatury. Znajduję jakieś urządzenie, które wygląda jak mały przenośny grzejnik. Naciskam różne guziczki, oczywiście wszystkie podpisane po japońsku. Urządzenie zaczyna wygrywać skoczną melodyjkę, ale nie robi się od tego ani trochę cieplej (później okazało się, że urządzenie to służy do usuwania nadmiaru wilgoci z powietrza). Po bezowocnym przeczesaniu pokoju w poszukiwaniu jakiegoś kaloryfera czy śladów ogrzewania podłogowego w końcu zaczynam eksperymentować z klimatyzacją. I to jest w końcu dobry trop, dmuchawa zamontowana nad oknem, którą do tej pory znałam tylko w kontekście chłodzenia powietrza, po wielokrotnym naciśnieciu przycisku „plus” zaczyna w końcu wiać na ciepło. Uprzedzając fakty powiem, że w dwóch pozostałych apartamentach, w których nocowałam, system ogrzewania był taki sam – czyli jedna mała klimatyzacjo/dmuchawa nad oknem w pokoju, żadnego ogrzewania w łazience, toalecie ani części kuchennej. Nie jest to zbyt wydajny sposób na ogrzewanie pomieszczenia i dochodzę do wniosku, że nacja, która buduje świetne koleje i roboty, w dziedzinie ogrzewania mogłaby się od Europejczyków co nieco nauczyć. A do tego okna we wszystkich miejscach jakie widziałam, takie raczej mizerne były, pojedyncza szyba, a ramy z bardzo cienkiego aluminium i nie do końca szczelne. Nie wiem, czy to wynika z potrzeby budowania lekkich konstrukcji ze względu na częste trzęsienia ziemi, czy po prostu z tradycji – może mi to kiedyś jakiś znawca Japonii wytłumaczy.

Udaję się do toalety i … tak!!! Mam podgrzewany sedes! Będąc jeszcze w Europie byłam pełna niezrozumienia dla tej ekstrawagancji, ale teraz, szczękając zębami z zimna, w pełni doceniam ten wynalazek. Siadam i czuję, jak przenika mnie błogie ciepełko… o tak, to naprawdę ma sens!

Moja toaleta ma wiele opcji na panelu sterowania, do końca pobytu w hotelu zabrakło mi odwagi, żeby je wszystkie wypróbować. Ale podziwiam jeszcze jeden pomysłowy wynalazek: otóż zbiornik na wodę jest na szczycie połączony z małą umywaleczką. Kiedy naciska się spłuczkę, automatycznie uruchamia się kran, można umyć ręce, a woda z tej umywaleczki ląduje w zbiorniku i będzie użyta do następnego spłukiwania.

Japonia: Pomysłowa toaleta połączona ze zlewem

Japonia: Pomysłowa toaleta połączona ze zlewem

Bardzo ciekawie przedstawia się też sprawa łazienki. Otóż łazienka jest podzielona na dwie części, odseparowane drzwiami. Pierwsza część jest jakby „sucha”, jest w niej zlew, miejsce na pralkę (w moim hotelu stoi na tym miejscu wieszak na ręczniki), miejsce na szafkę z kosmetykami. Druga częśc jest „mokra”, znajduje się tu praktycznie tylko wanna. Kran do wanny jest tak zamontowany, że można lać wodę albo do wanny, albo bezpośrednio na podłogę. Podłoga i ściany są z jednego litego kawałku plastiku (taki rodzaj szczelnej kapsuły). Zamysł jest taki, żeby jeszcze przed wejściem do wanny, stojąc na podłodze (lub siedząc na malutkim taboreciku) porządnie się wymyć i do kąpieli wejść już czyściusieńkim.

Japonia - łazienka, część sucha

Japonia – łazienka, część sucha

 

Japonia - łazienka część mokra

Japonia – łazienka część mokra

Na śniadanię delektuję się moim ukochanym niemieckim chlebem pełnoziarnistym i suszonym ananasem. Nie jestem wprawdzie typem, który na urlop zabiera ze sobą zupki chińskie i paprykarz szczeciński, aby tylko oszczędzić na jedzeniu, ale w trakcie poprzednich pobytów w Azji wypracowałam mój własny sposób na utrzymanie trawienia w formie, bo z powodu diety bogatej w ryż i zmiany czasu system trawienny bardzo mi się rozleniwia. Na mnie najlepiej działa dużo błonnika w postaci pełnoziarnistego chleba i suszone owoce. A przywoże to ze sobą, bo w tym rejonie świata dobre pełnoziarniste pieczywo jest nie do zdobycia, no może w jakichś super drogich delikatesach. W normalnych sklepach i piekarniach króluje wyrób chlebopodobny o konsystencji i smaku waty. Suszone owoce oczywiście w sklepach są, więc tylko zabieram małą porcję na dwa pierwsze dni, zanim nie obczaję lokalnych źródeł zaopatrzenia.

Grubo po dwunastej wypełzam w końcu z hotelu. Kioto robi na mnie bardzo sympatyczne wrażenie. Uliczki wokół mojego hotelu są wąskie i spokojne, wyglądają tak:

Japonia - Kioto - boczne uliczki w centrum są spokojne

Japonia – Kioto – boczne uliczki w centrum są spokojne

Duże ulice oczywiście już takie spokojne nie są, ale mimo wszystko atmosfera w mieście jest dosyć zrelaksowana. Może dlatego, że główne ulice Kioto zbudowane są na zasadzie szachownicy i z wielu miejsc widać miasto „na przestrzał” – można dostrzec otaczające Kioto zalesione pagórki – dzięki temu nie ma się wrażenia, że się tkwi w jakimś molochu.

Ludzie na ulicach też spokojni, nie ma tłumów i jest bardzo cicho. I czysto. Wszystkie kobiety bardzo szykownie ubrane, taki styl a la bohema, kontrolowana niedbałość. Sama bym takich ciuchów nie ubrała, bo na mój gust są zbyt workowate i aseksualne, ale na zwiewnych Japonkach dosyć mi się to podoba. (Pod koniec mojego pobytu stwierdziłam, że praktycznie wszystkie kobiety są ubrane tak samo i przestało mi sie to podobać…)

 

To  są zapiski  z podróży do Japonii, która odbyła się na przełomie października i listopada 2016. Podróżowałam sama, podróż była zorganizowana indywidualnie przeze mnie.

Japonia – z Tokio do Kioto – pierwsza podróż shinkansenem

Po przezwyciężeniu pierwszego oszołomienia, że naprawdę jestem w Japonii, czas przejść do konkretnych czynów.

Po pierwsze korzystając z darmowego lotniskowego internetu ładuję sobie  japońskie mapy na Google Maps (jest to niestety niemożliwe z Europy). Znajduję agencję JR, w której wymieniam woucher na JR Pass, przy okazji nabywam też kartę SUICA i zabieram darmową mapę tokijskiego metra – przyda się za tydzień.

Na różnych blogach podróżniczych czytałam, że opłaca się wypożyczenie telefonu z kartą SIM i dostępem do internetu. Pytam o cennik w kilku stoiskach telekomunikacyjnych, ale ceny wydają mi się o wiele za wysokie, postanawiam korzystać tylko z mojego telefonu, co ostatecznie okazało się bardzo dobrą decyzją.

Mam ze sobą jeszcze trochę euro, chcę je wymienić na jeny. Znajduję coś, co wygląda jak kantor lub bank, na tablicy podany kurs walut, przelicznik taki jak wczoraj widziałam w internecie. Pan w okienku z pewnym niedowierzaniem dopytuje, czy na pewno chcę wymienić pieniądze – nie wiem, czy robię coś nie tak czy to tylko kwestia niedogadania się po angielsku? Rozglądam się, poza mną w kolejce stoją sami Japończycy, nie wygląda to zbyt turystycznie, może oni tutaj mają jakieś inne zwyczaje, może właśnie popełniłam jakąś straszną gafę? Brnę w zaparte, że wymieniam. Dostaję do wypełnienia spory formularz, imię, nazwisko, numer paszportu, kwota do wymiany i jeszcze kilka rubryczek. Potem pan mój paszport, ten formularz i pieniądze przekazuje pani siedzącej dalej. Pani wstaje, idzie do trzeciego pana, ten ogląda wszystkie papiery, wstukuje coś w komputer, daje pani jakiś inny papierek. Ona z kasy wyjmuje jeny, przelicza i z tym wszystkim wraca do pierwszego pana, który tanecznymi gestami podaje mi paszport, kwitek i pieniądze. Uff… czy ja pisałam coś w poprzednim poście o optymalizacji procesów? Następnym razem jednak użyję bankomatu.

Udaję się w kierunku stacji kolejki podmiejskiej, wszystko jest dobrze oznaczone po angielsku, od razu robię użytek z mojej karty SUICA i bez problemów znajduję mój pociąg do stacji przesiadkowej Shinagawa. Przyjazd pociągu obwieszcza wesoła muzyka z głośników. Jadę tylko trzy stacje, pospiesznie łowiąc pierwsze wrażenia: tory poprowadzone są górą na wiaduktach, znam już ten system z Bangkoku. Ludzie jacyś tacy przygaszeni i zmęczeni, ale może to tylko projekcja mojego samopoczucia, bo lot bez snu pomału daje mi się już we znaki. 

 Na stacji Shinagawa robi się trochę trudniej. Nie mogę się połapać w kierunkach, nie mogę znaleźć ruchomych schodów ani windy, targam walizkę w dół, do pomocy nikt się nie rzuca (ważna zasada dla kobiet podróżujących solo: zawsze bierz tylko tyle bagażu, ile jesteś w stanie sama udźwignąć). Ta dezorientacja na dworcach będzie mi towarzyszyła jeszcze przez kilka dni, dopóki nie doznam olśnienia, że każdy operator połączeń kolejowych (a jest ich w Japonii wielu) ma swoją własną strefę na dworcu, z własnymi kasami, bramkami biletowymi i peronami. Po kilkunastu minutach błąkania się jak dziecko we mgle znajduję w końcu informację turystyczną i plakat oznajmiający, że tu można też dokonać rezerwacji na shinkansen. Dostaję miejscówkę na shinkansen Hikari (miejscówka jest już w cenie JR Pass, trzeba ją tylko wydrukować na konkretny pociąg) i wskazówki jak dotrzeć na peron, wszystko w bardzo przyjemnym angielskim. Za kilka minut znowu zaczyna grać skoczna muzyka i widzę już, jak na dworzec wślizguje się długi biały nos shinkansena. Otwierają się maciupeńkie, wąziutkie drzwiczki. Wchodzę na pokład i przeżywam rozczarowanie, bo spodziewałam się nowoczesnego wnętrza na miarę co najmniej statku kosmicznego, a tu mój shinkansen wygląda jak jakiś zwykły pociąg PKP, i co gorsza, tak samo pachnie! Jest czyściuteńko, ale ta mieszanina zapachu metalu, smarów i środków dezynfekcyjnych jest widocznie taka sama we wszystkich pociągach świata – chyba tylko z wyjątkiem niemieckich ICE, które jak dla mnie do tej pory pozostają bezkonkurencyjne.

Jedzie mi się szybciutko, mięciutko, chwilami odpływam w lekką drzemkę i wtedy wydaje mi się, że słysze gdzieś w tle rodaków. Japoński ma intonację i fonetykę zbliżone do polskiego, to wrażenie, że ktoś mówi za moimi plecami po polsku będę miała jeszcze wiele razy.

Po niecałych trzech godzinach docieramy do Kioto. Znowu gubię orientację na dworcu (GPS mojego telefonu nie działa w podziemiach), błakam się w poszukiwaniu wyjścia na właściwą stronę miasta. Odwiedzam toalety i tak, wreszcie są bajeranckie sedesy z mnóstwem opcji i instrukcją obsługi! I do tego jeszcze ta sławna Toilet Princess, czyli głośniczek emitujący odgłosy spłukiwanej wody, żeby zagłuszyć naturalne fizjologiczne odgłosy robienia wiadomo czego.

Bajerancka japońska toaleta z instrukcją obsługi, po prawej głośniczek do emitowania dźwięków spłuczki

Bajerancka japońska toaleta z instrukcją obsługi, po prawej głośniczek do emitowania dźwięków spłuczki

W trakcie błąkania się po podziemiach dworca odkrywam wspaniały food court, kupuję tam na kolację bento, czyli kompozycję kilku małych potraw zapakowaną w pudełko i drugie pudełko z czymś na słodko. Zakupy są o tyle łatwe, że na każdym stosie pudełek leży jedno otwarte, z dokładną silikonową kopią zawartości, więc nie trzeba rozumieć etykiet, żeby wiedzieć, co jest w środku (haha, tak mi się przynajmniej wtedy wydawało).

 Znajduję wreszcie wyjście. Wita mnie widok Kioto Tower, która przez cały mój pobyt w Kioto będzie świetnym punktem orientacyjnym w centrum.

Japonia - Kioto - Kioto Tower

Japonia – Kioto – Kioto Tower

Do hotelu mam według mapy kilkanaście minut na piechotę, ale pada deszcz, a ja już jestem zmęczona, więc biorę taksówkę. Adresy w Japonii (podobnie jak w wielu innych częściach Azji) nie składają się z nazwy ulicy i numeru domu, bo tylko duże ulice mają nazwy. W Kioto działa system opisujący dzielnicę i położenie bloku budynków w stosunku do najbliższego dużego skrzyżowania (północ, południe, itd), a potem położenie konkretnego domu w stosunku do całej parceli i ukształtowania geograficznego miasta (od strony rzeki, od strony dworca, etc). Pan taksówkarz studiuje kartkę z adresem, którą mu podaję. Japończycy umieją czytać alfabet łaciński, ale cieszę się, że mam też wersję adresu zapisaną po japońsku. Jedziemy, pan trochę błądzi, na szczęście telefon do hotelu wyjaśnia sprawę. Na powitanie wychodzi mi pani cała w ukłonach, z uśmiechem nawija coś po japońsku, ja tylko kiwam głową, podaję paszport do checkinu, udaje mi się nawet bez problemu zapłacić kartą kredytową.

Pani prowadzi mnie do mojego pokoju i zaraz w progu zdejmuje buty. Daje mi do zrozumienia, że mam zrobić to samo. Dostaję klucz, pani coś tam jeszcze z przejęciem tłumaczy, ja dalej tylko kiwam głową i się uśmiecham, w końcu po kilku kolejnych głębokich ukłonach pani tyłem się wycofuje i zostaję wreszcie sama.

Otwieram moje bento, podziwiam kunsztowną kompozycję potraw-miniaturek.

Kuchnia Japońska - Bento Box, czyli pudełko z kopozyjcją potraw na jeden posiłek

Kuchnia Japońska – Bento Box, czyli pudełko z kopozyjcją potraw na jeden posiłek

Wszystko jest świeżutkie i smakuje pysznie. Zastanawia mnie tylko ryż, a właściwie znajdująca się na nim warstwa czegoś, co pierwotnie wzięłam za bardzo drobno posiekaną smażoną cebulkę. Smakuje super, ale tak nie do końca cebulkowo. Analizuję ten smak, czy to może jest delikatnie doprawione imbirem, czy może trawą cytrynową. Nie dochodzę do żadnej rozsądnej konkluzji, więc zaczynam się temu czemuś ciekawiej przyglądać. I odkrywam na końcu każdego paseczka dwie czarne kropki. Powoli dociera do mnie, że to są oczka, a ja jem nie cebulkę, tylko jakieś żyjątka. Nagle przestało mi to smakować… Oczywiście nie dokończyłam tego ryżu z „posypką” i do dzisiaj nie jestem na 100% pewna, co to było, ale po długich poszukiwaniach w necie skłaniam się do opcji, że był to tak zwany narybek szklisty węgorza, czyli podsmażone i doprawione sosem sojowym przeźroczyste larwy tej ryby.

Drugie  pudełko  nie było już tak bardzo spektakularne, zawierało słodycze zrobione z kleistego ryżowego ciasta nadziewanego masą z dyni i ze słodkich kasztanów. Zielony kolor pochodzi od herbaty matcha, o której jeszcze dużo się tu będę rozpisywać.

Kuchnia Japonska - Japońskie słodycze z ciasta ryżowego, z nadzieniem z dyni i jadalnych kasztanów

Kuchnia Japonska – Japońskie słodycze z ciasta ryżowego, z nadzieniem z dyni i jadalnych kasztanów

Uff, pierwszy dzień, a już tyle wrażeń…

 

To  są zapiski  z podróży do Japonii, która odbyła się na przełomie października i listopada 2016. Podróżowałam sama, podróż była zorganizowana indywidualnie przeze mnie.