Trzeci dzień w Japonii, drugi dzień zwiedzania. Zanim jednak za to zwiedzanie się zabiorę, trzeba się zwlec z łóżka… Trzeci dzień jest moim zdaniem najgorszy pod względem jetlagu. Budzę się o dziesiątej czasu japońskiego, w domu i w moje głowie druga w nocy. W pokoju zimno, a łóżeczko takie przyjemnie cieplutkie… Ale główka pracuje, wieczorem strategicznie umieściłam pilota od klimatyzacji pod łóżkiem, więc teraz tylko wysuwam jedną rękę spod kołdry, włączam dmuchawę i czekam z wstawaniem, aż w pokoju zrobi się przyjemnie ciepło.
Zanim zabiorę się do zwiedzania turystycznego, muszę załatwić sprawy organizacyjne, a mianowicie dowiedzieć się, czy i gdzie na dworcu w Kioto jest przechowalnia bagażu, będzie mi ona bowiem potrzebna jutro. Nie udaje mi się znaleźć tej informacji w internecie, postanawiam więc przejść się na dworzec i sprawdzić. Sam dworzec jest opisywany w przewodniku jako ciekawy zobaczenia, więc będę mogła połączyć przyjemne z pożytecznym.
Przed dworcem wita mnie już mi znana z pierwszego wieczoru Kioto Tower
Przed wejściem głównym jest dosyć szczegółowy plan dworca i faktycznie znajduję tam zaznaczoną przechowalnię bagażu. Układam sobie w głowie, w którą mniej więcej stronę będę musiała jutro pójść z moją walizką, a potem zabieram się za oglądanie dworca.
Dworzec jest naprawdę olbrzymi i budzi podobno spore kontrowersje wśród mieszkańców miasta, zarówno swoimi rozmiarami, jak i awangardową architekturą, która nie współgra z historycznym charakterem Kioto. Ujmując rzecz bardzo z grubsza, ma on trzy części: właściwa część dworcowa z peronami, kasami, itp w centrum, część hotelową po stronie wschodniej i centrum handlowe po stronie zachodniej. Pod częścią dworcową znajduje się jeszcze ogromna strefa gastronomiczna, z niezliczoną liczbą restauracji, garkuchni i sklepików z jedzeniem – i kiedy mówię ogromna, to w odniesieniu do tego dworca ciągle jeszcze jest to eufemizm… Nigdy w życiu nie widziałam jeszcze większego food courtu.
W najwyższej części dworzec ma 15 pięter. Trochę o własnych siłach, trochę przy pomocy ruchomych schodów, wspinam się na coś w rodzaju galerii, czy też może tarasu (nie do końca zrozumiałam przeznaczenie tego miejsca).
Z platformy można podziwiać dach hali głównej, który faktycznie robi wrażenie swoją formą i rozmachem.
Na samej górze jest mały „ogród”, który raczej nie zasługuje na to miano, kilka smętnych drzewek wśród zakurzonych żwirkowych alejek. Ale jest jedna ciekawa rzecz: z dyskretnie rozmieszczonych głośniczków dobiega kojące ćwierkanie ptaków. Jeśli zamkniemy oczy, można przez chwilę zapomnieć, że jest się w samym sercu wielkiego miasta.
Takie ćwierkanie będę jeszcze słyszała wielokrotnie, przede wszystkim na peronach metra w Tokio. Chyba ma to na celu ukojenie zszarganych nerwów ludzi zestresowanych tłokiem.
Z góry jest dobry widok na miasto i na tory kolejowe. Przez chwilę obserwuję panoramę miasta otoczonego górami i pociągi uwijające się po ogromnym torowisku.
Zaglądam do połączonego z dworcem domu towarowego Isetan – włóczenie się po sklepach to dla mnie taka sama część zwiedzania jak świątynie i muzea – można się o ludziach i życiu codziennym sporo dowiedzieć obserwując sprzedawane towary. Isetan, tak samo jak wczoraj Daimaru, robi na mnie nieco zapyziałe wrażenie (oczywiście poza częścią spożywczą). Nie jestem w stanie zdefiniować, skąd się to wrażenie bierze. Może trochę niżej zawieszone sufity? Może to kwestia oświetlenia? A może to po prostu znowu zderzenie przerośniętych oczekiwań z rzeczywistością, bo spodziewałam się kakofonii barw i form, a tu normalne sklepy, szału nie ma.
Nieco czasu spędzam na stoisku papierniczym, kupuję kilka akcesoriów do mojego nowego Filofaxa, ale też nie ma szału ani wielkiego wyboru. A czytałam na kilku blogach, jakoby to Japończycy mieli bzika na punkcie artykułów papierniczych i wielką miłością darzyli między innymi właśnie markę Filofax. Przyznać muszę, że podczas wczorajszego włóczenia się po targu Nishiki faktycznie natknęłam się na kilka sklepików ze wspaniałymi artykułami papierniczymi, ale raczej w takim tradycyjnym stylu.
Co do ciuchów, to pomału zaczynam pojmować, że wszystkie marki oferują bardzo podobne fasony, takie lekko workowate i aseksualne. Pierwszego dnia wzięłam to artystyczny spleen młodych Japonek o artystycznym zacięciu, ale jeśli ubiera się w to 99% żeńskiej populacji, to już mi się przestaje podobać. Jest duży wybór ciepłej bielizny, sporo takich bardzo ciepłych damskich piżamko/kalesonów, Japonki muszą się jakoś ratować przed chłodem w tych niedogrzanych mieszkaniach.
Zachodzę do toalety, która jest oczywiście czyściusieńka, ma te wszystkie sterowane guziczkami bajery, a ponadto coś jeszcze, co przykuło moją uwagę. Takie coś z plastiku, zamontowane w rogu każdej kabiny. Po dokładnych oględzinach i przestudiowaniu piktogramów przychodzi olśnienie, że jest to siodełko dla małych dzieci, po to, żeby mama mogła w tym bezpiecznie i wygodnie umieścić niemowlaka a sama skorzystać z toalety. Genialne!! Od razu pamięć przywołuje wspomnienia kilku moich traumatycznych chwil, kiedy musiałam moje malutkie dziecko kłaść na makabrycznie brudnej podłodze toalety, a tu proszę, taki cudowny w swojej prostocie wynalazek, tak bardzo ułatwiający życie. Dodam, że widziałam takie siodełka zamontowane w prawie każdej publicznej toalecie odwiedzonej podczas mojej podróży.
Jeszcze jedna rzecz przykuwa moją uwagę w toalecie: nie ma papierowych ręczników i mało kto korzysta z dmuchaw do suszenia rak. Większość Japonek rutynowym gestem wyciąga z torebki mała ściereczkę furoshiki, wyciera ręce i po użyciu wrzuca z powrotem do torebki (jeszcze jedno z zastosowań tych wszechobecnych ściereczek). Ciekawa jestem, czy one te ściereczki potem każdego dnia po przyjściu do domu rozwieszają do wyschnięcia, czy od razu do pralki? I czy te ściereczki tak mokre cały dzień w tych torebkach sobie leżą, czy też jest z tym związany jakiś trik? Ta zagadka pozostała jednak nierozwiązana do końca podróży, może ktoś mi to kiedyś wyjaśni.
Czas coś przekąsić, a że akurat jestem w domu towarowym, to zaglądam do położonego na 11 piętrze food courtu. Pod wpływem silikonowej wystawki decyduję się na taki zestaw obiadowy:
Dzisiaj w roli głównej pieczony węgorz, kolejna specjalność w Kioto. Oprócz tego zupa miso, tofu, pikle, mały deserek. Pycha! Popijam sobie do mojego zestawu zieloną herbatę, która zawsze jest serwowana za darmo do posiłków. Spoglądam na panoramę miasta. Korzystam z darmowego internetu, który jest dostępny na terenie całego kompleksu dworcowego. Jest nieźle, myślę sobie.
Jeszcze słowo o niesamowitej uczciwości Japończyków. W roztargnieniu zostawiam w restauracji na siedzeniu mój aparat. Jestem już dobre kilkadziesiąt metrów od restauracji, kiedy słyszę za soba głośne „hallo, hallo” i po odwróceniu się widzę zdyszaną kelnerkę, która kilka razy nisko się kłaniając wręcza mi moją zgubę. Wow. Aparatu już od tej pory pilnowałam, ale zdarzyło mi sie jeszcze w pierwszych dniach kilka razy, że zostawiłam gdzieś pokrowiec od aparatu albo zatyczkę od obiektywu, albo polar, i zawsze znalazł się ktoś uprzejmy, kto podbiegał za mną, żeby mi to oddać. Muszę przyznać, że do tej pory nie spotkałam uczciwszej i bardziej uprzejmej nacji niż Japończycy.
To są zapiski z podróży do Japonii, która odbyła się na przełomie października i listopada 2016. Podróżowałam sama, podróż była zorganizowana indywidualnie przeze mnie.