Tokio – spotkanie z lokalsami

Mija pierwszy tydzień mojej podróży i chociaż niezmiernie mi się podoba podróżowanie w pojedynkę, to pomału nabieram ochoty na jakiś kontakt z ludźmi, najchętniej z tubylcami.

Na szczęście istnieje taki fajny portal, który się nazywa meetup. Meetup działa w wielu dużych miastach na całym świecie i jest  świetną okazją do poznania wszelkiej maści zapaleńców, od hobbystycznych fotografów i miłośników zumby po hodowców chomików. W Tokio meetup ma przeogromną masę użytkowników, więc mogłam przebierać do woli w spotkaniach. Zdecydowałam się na grupę oferującą japońsko-angielską wymianę językową. Chodzi o to, że Japończycy uczą się angielskiego trochę tak jak my Łaciny, czyli głównie kują gramatykę i słówka, ale nie uczą się w szkole konwersacji. Ludzie, którzy na prawdę są zmotywowani do nauki, szukają różnych sposobów, żeby mieć styczność z prawdziwym językiem. No a wszelkiej maści ekspaci i inni pasjonaci japońskiego też cieszą się, kiedy mogą poćwiczyć swoje nowo nabyte umiejętności lingwistyczne.

Grupa miała się spotkać o 19-tej na stacji Ueno, przy bramkach kolejki JR. I faktycznie, o 19 pojawiła się tam dziewczyna z tekturową tabliczką z napisem „meetup”, a wokół niej szybko skrystalizowała się grupka kilkunastu osób, głównie Japończyków. Poszliśmy do pobliskiego bardzo przytulnego pubu, gdzie mieliśmy zarezerwowaną dla nas trochę spokojniejszą niszę. Okazało się, że ten meetup jest organizowany komercyjnie, trzeba było opłacić 500 jenów za udział. W cenie było jedno piwo lub inny napój, więc był to w miarę dobry interes. Dziewczyna z tabliczką rozdała nam naklejki, na których mieliśmy napisać nasze imiona i przykleić sobie w widocznym miejscu, a potem podzieliła nas na 4 grupy, cztero- lub pięcioosobowe i ogłosiła, że teraz będziemy rozmawiać po angielsku. Po dwudziestu minutach była zmiana – kolej na ćwiczenie języka japońskiego. Potem przetasowanie grup. I tak trzy razy. A potem część oficjalna się kończy, niektórzy wychodzą, a mała grupka zostaje jeszcze na miłe pogaduszki, tym razem już tylko po angielsku.

Bardzo sympatyczny wieczór, przemili ludzie. W większości Japończycy szlifujący swój angielski, głównie faceci, sporo studentów przygotowujących się do swego rodzaju egzaminów, po których albo dostaną angaż u wymarzonego pracodawcy albo nie. Dziewczyna po prawie pracująca w ratuszu, która marzy o poprawieniu swoich szans na karierę. Chłopak z działu sprzedaży w firmie IT.

Osób próbujących swoich sił po japońskku niewiele, jeden expat – pasjonat japonistyki, który z ogromnym zacięciem i zacietrzewieniem dyskutował jakieś niuanse z zakamarków japońskiej gramatyki (nawet ultra-uprzejmi Japończycy po kilkunastu minutach mieli go dość), jeden Japończyk koło sześćdziesiątki, który wychował się w Stanach, nie nauczył języka w domu rodzinnym i teraz próbuje wracać do swoich korzeni oraz dwie studentki podróżujące po świecie w ramach swojego „gap year” i w Japonii dorabiające sobie jako nauczycielki języka angielskiego. Nauczyciel angielskiego to w ogóle jeden z nielicznych zawodów dostępnych dla obcokrajowców, ze względu na restrykcyjne regulacje prawne (Japonia chroni swój rynek pracy) i na kulturę korporacyjną, w której nie do pomyślenia jest zatrudnienie człowieka bez płynnej znajomości japońskiego. Pomimo swojej nowoczesności Japonia nadal pozostaje krajem dosyć hermetycznym.

Ja się jakoś specjalnie na naukę japońskiego nie nastawiałam, wiedząc, że zostanę tu jeszcze tylko przez tydzień i w tym czasie świetnie dam sobie radę po angielsku i w międzynarodowym języku gestów i mimiki. Dowiedziałam się jedynie, jak się moje imię pisze po japońsku, niestety, kartka na której to miałam zapisane gdzieś mi zginęła, więc zdjęcia nie będzie 🙁

Dużo bardziej ciekawiło mnie spotkanie z ludźmi, ich historie, ich reakcje na moje historie. Bardzo duże zainteresowanie wywołaly zwłaszcza moje opowieści o systemie urlopu rodzicielskiego w Niemczech (14 miesięcy płatnych, w tym 2 tylko dla ojca), że mój mąż wykorzystał z tego 4 miesiące oraz fakt, że będąc matką przedszkolaka pracuję na cały etat – zwłaszcza ta dziewczyna prawniczka dopytywała się o wszystkie szczegóły i chyba widziałam w jej oczach mieszaninę zazdrości i smutku. A jeden z tych chłopaków, sam żonaty i ojciec dwójki dzieci, spytał z autentycznym zdziwieniem i niedowierzaniem, jak to możliwe, że mój mąż pozwolił mi pojechać w podróż samej (ten sam chłopak, przemiły zresztą, który siedział po długim dniu pracy w pubie szlifując swój angielski, kiedy jego żona opiekowała się dziećmi – on sam stwierdził, że jego żona nie pracuje i wieczorami raczej nigdzie nie wychodzi). Wiedziałam już wtedy, że Japonia jest pod względem podziału ról bardzo konserwatywna, ale co innego teoria, a co innego reakcje ludzi z krwi i kości. Te reakcje potwierdziły to, co czytałam w wielu artykułach, mianowicie że kobiety pracujące nie mają w Japonii łatwego życia, i to nawet jako singielki: nawet dobrze wykształcone są raczej delegowane do prac pomocniczych i mało prestiżowych, przy takim samym wykształceniu dostają średnio 30% mniej pensji niż koledzy. Po zostaniu matką większość z nich rezygnuje z pracy, bo nie ma żłobków i przedszkoli i jednocześnie jest ogromna presja na bycie idealną matką, no i nie da się tego ogarnąć organizacyjnie przy korporacyjnej kulturze zostawania w pracy po godzinach. Nawet jeśli Japonki wracają do pracy po odchowaniu dzieci, to zazwyczaj na częśc etatu i znowu na stanowiska mało rozwojowe. Taka ciekawostka: w raporcie o równości płci Światowego Forum Ekonomicznego Japonia zajmuje w roku 2016 miejsce 111, za Swazilandem, Etiopią i Nepalem. Polska jest na miejscu 38.

Pomijając ten przyciężki temat nierówności płci, to wieczór był naprawdę udany, polecam taki meetup każdemu podróżnikowi, bardzo ciekawy sposób na liźnięcie kolorytu kraju nie od strony zabytków, tylko tubylców z krwi i kości.

 

To  są zapiski  z podróży do Japonii, która odbyła się na przełomie października i listopada 2016. Podróżowałam sama, podróż była zorganizowana indywidualnie przeze mnie.

Japonia – Tokio – Asakusa

No więc jestem w Tokio… Kolejne zadanie: dotrzeć z dworca głównego do stacji Asakusa. Studiując mapę metra w Tokio można się nabawić pląsawicy lub przynajmniej bólu głowy…

Mapa metra w Tokio

Mapa metra w Tokio (źródło: http://www.tokyometro.jp/en/subwaymap)

Na szczęście istnieje też coś tak wspaniałego jak strona Hyperdia, która po angielsku wyszukuje najlepsze połączenia w Japonii. Tam sobie wyszukałam, że najlepiej mi będzie z dworca głównego podjechać jeden przystanek kolejką JR do stacji Kanda i tam się przesiąść na linię metra do stacji Asakusa.

Z dworca głównego nie pamiętam już wiele, oprócz tłumów ludzi i zaskoczenia, że bardzo szybko udało mi się znaleźć odpowiedni peron kolejki JR. Za to po stacji Kanda, która jest z gatunku tych małych (w porównaniu z ogromnym dworcem głównym), kluczyłam chyba z pół godziny, nijak nie mogąc znaleźć wejścia do metra. Szybko się zorientowałam, że kolejka JR jeździ po estakadzie, a metro jest pod ziemią, więc trzeba zejść przynajmniej na poziom ulicy. Znalazłam nawet gablotkę informacyjną z mapką, na której było zaznaczone wejście do metra i kilkanaście razy upewniałam się, że stoję w tym miejscu gdzie trzeba i patrzę się w odpowiednim kierunku. W końcu, sfrustrowana, otrąbiłam oficjalnie porażkę i postanowiłam schować honor podróżnika do kieszeni i podjechać taksówką. Obrałam kierunek na widniejące w oddali duże skrzyżowanie, które dawało nadzieję na w miarę szybkie złapanie taryfy, i wtedy, po ujściu dobrych dwustu metrów, wreszcie natknęłam się na to nieszczęsne wejście do metra. Mapka miała rację, a problem polegał tylko na skali… Ja się spodziewałam, że wejścia do obydwu stacji są w odległości co najwyżej kilku metrów od siebie, a tutaj się okazuje, że jak w Tokio jest się na stacji przesiadkowej, to można się całkiem sporo nachodzić zmieniając linie…

Podróżując po Tokio trzeba też wziąć pod uwagę, że nie wszędzie są windy i ruchome schody, a raczej normą jest ich brak. Trzeba się nastawić na targanie ze sobą bagażu po stromych schodach, bo gotowość osobników męskich do pomocy samotnej kobiecie oscyluje raczej w skromnych granicach błędu statystycznego. Ale nic to, grunt że stacje są bardzo przejrzyście oznaczone, moja karta SUICA zadziałała bez problemów, i już po kilku minutach byłam na stacji Asakusa.

Podróżując po nieznanych sobie miejscach, staram trzymać się metody małych kroczków. Dostałam się z Nary do Kioto, potem z Kioto do Tokio, w Tokio do mojej stacji docelowej, a teraz nadszedł czas na następny kroczek, czyli znalezienie drogi do mojego drugiego mieszkania z AirBnB.

Opis jak się dostać ze stacji metra do mojego apartamentu w Tokio czytał się jak wczesna Chmielewska: znajdź wyjście A2, wyjdź na prawo koło konbini, przejdź koło muzeum walizek, skręć w lewo koło automatu do napojów na parkingu, a na końcu za kolejnym sklepem znajdź rynnę, do której jest przyczepiona skrytka, wstukaj kod do skrytki i wyjmij klucz do budynku, który jest trzy domy dalej. Po pierwszym pobycie w apartamiencie z AirBnB nabrałam do tego rodzaju lokum nieco zaufania, ale mimo to czułam dreszczyk podniecenia, kiedy tak pokonywałam jeden etap tych miejskich podchodów za drugim i wypatrywałam schowka z kluczami.

 Oczywiście okazało się, że opis był zgodny ze stanem faktycznym, znalazłam skrytkę, kod działał, w środku były klucze i pasowały do dzwi mojego apartamentu. To jest właśnie Japonia – czasami na pozór nieco zakręcona w swoich dziwactwach, ale potem okazuje się, że wszystko działa jak powinno i zazwyczaj ma jakiś (często niestety ukryty dla nietubylców) sens.

W środku zastałam taki miły apartament:

Tokio - mój apartament w dzielnicy Asakusa

Tokio – mój apartament w dzielnicy Asakusa

Oczywiście znowu łazienka rozdzielona, w części „mokrej” tylko wanna, tym razem część „sucha” połączona była z toaletą i miała w zlewie tylko zimną wodę, więc jako zmarzluch nawet na każde mycie rąk chodziłam do wanny. Apartament był już nieco nadgryziony zębem czasu, ale miał wszystko czego podróżnik może potrzebować i był, tak jak wszystkie poprzednie miejsca, nieskazitelnie czysty.

Po krótkim odpoczynku wybrałam się na malutki spacerek, by z grubsza zorientować się w dzielnicy Asakusa, która będzie moją bazą wypadową do końca pobytu.

W jednej z przyulicznych garkuchni nabyłam takie pyszne coś:

Kuchnia japońska: Taiyaki, czyli ciastka pieczone w specjalnej formie i nadziewane słodką pastą z czerwonej fasoli

Kuchnia japońska: Taiyaki, czyli ciastka pieczone w specjalnej formie i nadziewane słodką pastą z czerwonej fasoli

 

A tutaj jeszcze kilka snapszotów z dzielnicy:

Asakusa położona jest nad rzeką Sumida, po drugiej stronie rzeki rozciąga się dzielnica o tejże nazwie (znaczy też Sumida). Sumidę obejrzę sobie dokładniej kiedy  indziej. Z daleka rozpoznaję jednak od razu budynek kwatery głównej kompanii piwowarskiej Asahi Breweries (The Asahi Beer Hall), na dachu którego architekt umieścił złote COŚ. Podobno artysta miał na myśli płomień… Mieszkańcom (i mnie również) nieodparcie nasuwa sie jednak skojarzenie z psią kupą, to chyba wyjaśnia, dlaczego mam tylko jedno zdjęcie tego cuda, i to niewyraźne. Uprzejmie upraszam o wyrozumiałość, a wielbicieli sztuki awangardowej po piękne zdjęcia odsyłam do odpowiednich źródeł w necie.

Tokio - Sumida - Kwatera Główna kompanii Asahi Breweries (The Asahi Beer Hall)

Tokio – Sumida – Kwatera Główna kompanii Asahi Breweries (The Asahi Beer Hall) z charakterystycznym złotym elementem

Nie sposób też nie zauważyć wieży Tokyo Skytree, ponoć najwyższego budynku w Japonii, której pięknie podświetlona konstrukcja dominuje nad krajobrazem całej okolicy:

Tokyo Skytree - najwyższa konstrukcja w Japonii

Tokyo Skytree – najwyższa konstrukcja w Japonii

 

W drodze powrotnej zachodzę do supermarketu AEON (nie konbini, tylko taki prawdziwy supermarket spożywczy), aby zaspokoić moje europejskie tęsknoty, które objawiają się nieodpartą chcicą na jabłka i jogurt. Produkty mleczne chyba w całej Azji są mało popularne (w każdym bądź razie w Chinach i Tajlandii, no i jak się przekonałam, także w Japonii). Jogurciki w opakowaniach wielkości homeopatycznej, masło też w malutkich kosteczkach i w większości solone (chociaż pewnie i było niesolone, ale moje nieistniejące umiejętności językowe nie pozwalały mi na identyfikację). A jabłka sprzedawane na sztuki. Zdjęcie znowu niewyraźne, bo wykonane trzęsącą się z podniecenia ręką (pierwsze jabłka po tygodniu abstynencji!!!), ale gwoli dokumentacji historycznej zamieszczam: 

Tokio - zakupy z supermarketu AEON

Tokio – zakupy z supermarketu AEON

 

To  są zapiski  z podróży do Japonii, która odbyła się na przełomie października i listopada 2016. Podróżowałam sama, podróż była zorganizowana indywidualnie przeze mnie.

Japonia – z Kioto do Nary

Wracam z Inari do Kioto, odbieram bagaż i w sumie tą samą drogą przedzieram się z powrotem na peron, bo podmiejski do Nary jedzie w tym samym kierunku jak do Inari. Jest późne popołudnie, wszyscy są w drodze z pracy i szkoły i jest naprawdę tłoczno.

Przy okazji zaczynam rozumieć kolejny lokalny zwyczaj. Przed jadłodajniami stoją rzędy malutkich plastikowych taborecików, takich naprawdę malutkich, jak dla przedszkolaków. Widziałam je już wiele razy i zastanawiałam się, po co one tam są, bo zawsze były puste. Teraz, w godzinach szczytu, kiedy jadłodajnie zatłoczone są do granic możliwości, siedzą na nich ludzie czekający aż zwolni się miejsce w lokalu. Znowu takie praktyczne i zdroworozsądkowe rozwiązanie. My zawsze mówimy „stać w kolejce„, a Japończycy mogą sobie też „siedzieć w kolejce„.

W końcu zstępuje na mnie też to olśnienie, o którym już wspominałam, że dworzec jest podzielony na strefy wedle operatorów połączeń kolejowych i rodzajów pociągów. Czyli z innych peronów odjeżdżają podmiejskie lini JR, z innych podmiejskie lini Kintetsu, a shinkanseny mają swoje osobne perony. Tak samo w budynku dworca, każda linia ma swoje strefy, na granicy których znajdują się bramki biletowe (na perony można wejść tylko z ważnym biletem).

Do Nary chcę dojechać w miarę wcześnie, bo dzisiaj pierwszy raz będę nocować w apartamencie z AirBnB i nie do końca jestem pewna, co mnie czeka. Nie chcę więc tam dojechać późną nocą, żeby jeszcze móc ewentualnie zorganizować jakiś awaryjny nocleg. Z tego co zrozumiałam, właściciela nie zobaczę osobiście (tak jak wielu właścicieli lokali używa on AirBnB profesjonalnie, mieszkanie przeznaczone jest wyłącznie na wynajem). Dostałam opis jak trafić do apartamentu i kod otwierający drzwi. Opis składa się po części z mapki, a po części z instrukcji typu „wejść w wąski korytarz obok restauracji izakaya, pierwsze drzwi na prawo na pierwszym piętrze” (izakaya to taki typ japońskiej restauracji, w której alkohol gra niepoślednią rolę, a znakami rozpoznawczymi takiego lokalu są skrzynki piwa i butelki innych alkoholi wystawione w oknie i wielke czerwone latarnie przy wejściu). Dodatkowej niepewności przydaje fakt, że według google maps adres mojego apartamentu znajduje się dokładnie na środku torowiska linii kolejowej – tak, tak, wiadomo, azjatyckie adresy nie są dokładne… ale mimo wszystko jakiś tam dreszczyk emocji jest…

Nara wita mnie zaspaną, małomiasteczkową atmosferą. Czuję się trochę jak w moich rodzinnych Kielcach. Z dworca do apartamentu mam teoretycznie 10 minut na piechotę i po krótkim błądzeniu na samym dworcu (GPS nie działa w budynkach) faktycznie bez problemów znajduję właściwą ulicę i właściwe skrzyżowanie, a przy nim izakaję i korytarz przy niej i apartament na pierwszym piętrze i kod otwierający drzwi też działa… A w środku czeka na mnie taki przyjemny apartament:

Japonia - mój apartament w Narze

Japonia – mój apartament w Narze

W przedpokoju wezwanie do bezwzględnego zdjęcia butów, a w toalecie kapcie, które służą właśnie tylko do ogrzewania nóg tamże i nie wolno w nich chodzić po innych częściach mieszkania. Wiem z kilku blogów i artykułów, że Japończycy bardzo poważnie traktują ten zwyczaj i chodzenie w kapciach toaletowych po mieszkaniu to gruby nietakt.

Japońskie życie codzienne - kapcie tylko do użytku w toalecie

Japońskie życie codzienne – kapcie tylko do użytku w toalecie

 

Tak jak poprzednio w Kioto, łazienka ma część suchą i mokrą. W części mokrej koło wanny stoi taborecik, na którym należy usiąść i porządnie się wymyć, do polewania się wodą używając chochelki. Dopiero potem można wejść do wanny. Ponoć ten zwyczaj bierze się stąd, że potem w jednej wannie kąpiel bierze jeden po drugim cała rodzina.

Japońskie życie codzienne - w mokrej części łazienki taborecik i chochelka do polewania się

Japońskie życie codzienne – w mokrej części łazienki taborecik i chochelka do polewania się wodą

 

Po krótkim odświeżeniu się wychodzę obczajać miasto. Do centrum mam ze dwadzieścia minut spacerkiem, jest już co prawda ciemno, ale wolę iść na piechotę niż szukać autobusu. Centrum jest w porównaniu do Kioto spokojne, nieco prowincjonalne. Sporo sklepów jest już pozamykanych, widać też, nie są jakiś specjalnie nastawieni na turystów, większość z nich przyjeżdża do Nary na jednodniową wycieczkę i wraca na nocleg do Kioto.

Oglądam sobie sklepiki z pamiątkami, furoshiki, inne tekstylia typu fartuszki kuchenne, papeterie, takie tam. Muszę powiedzieć, że w Kioto wybór był jednak znacznie większy i te rzeczy były jakby bardziej artystyczne, więc jeśli ktoś planuje zakup pamiątek, to Kioto jest chyba lepszym miejscem. Chyba że ktoś koniecznie szuka rzeczy z motywem danieli, bo to jeden ze znaków rozpoznawczych Nary, ale o tym więcej w następnym wpisie.

W trakcie spacerów po Japonii warto od czasu do czasu spojrzeć pod nogi i zwrócić uwagę na mały szczegół: każde miasto ma inny wzór na włazach do studzienki kanalizacyjnej, a niektóre z nich są naprawdę kunsztowne, tak jak te w Narze:

Nara - ozdobny właz do studzienki kanalizacyjnej

Nara – ozdobny właz do studzienki kanalizacyjnej

Wchodzę do pierwszej lepszej piekarnio-kawiarni, gdzie zjadam europejskiego sandwitcha z jajkiem – jakościowo jest ok, ale smakowo będzie to najgorszy posiłek w ciągu całej mojej podróży. Ponieważ moje kubki smakowe domagają się dopieszczenia, nabywam w przyulicznej garkuchni takie coś:

Kuchnia japońska - takoyaki: tako – ośmiornica i yaki - smażenie

Kuchnia japońska – takoyaki: tako – ośmiornica i yaki – smażenie

Przepyszne!!! Jak chyba wszędzie w Azji, im prostszy i bardziej „uliczny” w charakterze lokal, tym pyszniejsze jedzonko. To coś, co jadłam, to takoyaki. W środku kawałki ośmiornicy, otoczone ciastem nieco przypominającym nasze naleśnikowe,  na to proszek z wodorostów, i całość polana specjalnym sosem takoyaki i majonezem,

Dzień kończę w pobliskim konbini, gdzie zaopatruję się w moją codzienną porcje owoców w galaretce. Przy okazji próbuję sake w puszcze (ble, po pierwszym łyku cała zawartość ląduje w zlewie), i chłodzonej matcha latte (mniam, to będę piła jeszcze częściej).

W wiadomościach piszą, że zmarł Cohen, wieczór kończę w bardzo melancholijnym nastroju słuchając jego piosenek.

 

To  są zapiski  z podróży do Japonii, która odbyła się na przełomie października i listopada 2016. Podróżowałam sama, podróż była zorganizowana indywidualnie przeze mnie.

Japonia – lot i pierwsze wrażenia

Bezpośredni lot z Monachium do Tokio, jedenaście godzin na pokładzie Lufthansy. Ciągle jeszcze oszołomiona tym, że faktycznie lecę, staram się ogarnąć myśli. Zastanawiam się, dlaczego tak trudno było mi zdecydować się na tą podróż. Kilka razy byłam na krok od odwołania wszystkiego i kto wie, czy bym tego nie zrobiła, gdyby nie stanowcze oświadczenie męża, że mam lecieć i już. Dziwne, bo przecież to nie mój pierwszy taki daleki wyjazd, i też nie pierwszy samotnie. Ale różnica jest chyba taka, że wcześniej nie miałam nic do stracenia, a tym razem rozstawałam się z tym, co mam najcenniejsze – z rodziną.

Na pokładzie wielu Japończyków, plus zbieranina wszelakich nacji (sądząc po przelotnie podsłuchanych rozmowach i podpatrzonych napisach na filmach w trakcie kilku spacerów do toalety). Jest też spora grupa Polaków, chyba zorganizowana. Niestety rodacy negatywnie wyróżniają się wśród pasażerów, w ruch idzie alkohol, a kiedy większość pasażerów próbuje zasnąć, nasi ziomale pełnym głosem zaczynają sobie opowiadać bardzo według nich dowcipne historie, rechot niesie się po pokładzie, a zirytowane spojrzenia współpasażerów pozostają zignorowane, no bo co, wykupił sobie taki wycieczkę, to mu się przecież należy. Na szczęście i oni w końcu zasypiają, na pokładzie robi się cicho, słychać tylko buczenie silników i od czasu do czasu stukoty w pokładowych kuchniach.

Ja nie śpię, nie oglądam filmów. Jestem trochę zaskoczona tym, że siedzę sobie sama, że nikt nic ode mnie nie chce i że nic nie muszę zrobić, a nawet jakbym chciała, to i tak nie mam jak – dawno już odwykłam od takiego stanu. Dźwięczą mi jeszcze w głowie niezałatwione sprawy, które zostawiłam w domu, powoli zaczynam oswajać się z faktem, że przez najbliższe dwa tygodnie i tak ich nie załatwię. Jest ciemno, gdzieniegdzie migają ekrany z filmami, a ja sobie tak trwam zawieszona w czasoprzestrzeni i piszę pamiętnik.

Lot Monachium - Tokio

Lot Monachium – Tokio

W końcu na pokładzie znów zaczyna się ruch, stewardesy zbierają koce i słuchawki, rozdają karty emigracyjne do wypełnienia, podają śniadanie. Lądujemy zgodnie z rozkładem na tokijskim lotnisku Haneda.

Pierwsze minuty w Japonii i od razu widać dążenie do optymalizacji procesów – pracownicy lotniska wskazują podróżnym, do której kolejki się ustawić, żeby jak najkrócej czekać do okienka paszportowego. Chociaż okienek otwartych dużo i kolejki króciutkie.

Kontrola paszportowa bez problemów – dla Polaków wizy turystyczne są wydawane na miejscu. Maseczki na wielu twarzach, także pan kontrolujący mój paszport jest zamaskowany, widzę tylko jego oczy, zdawkowe pytania o cel pobytu, pięczątka wbita, przechodzę do hali bagażowej. Terminal bagażowy wypluwa kolejne walizki, a specjalny pan walizkowy każdą podnosi i równiutko układa na taśmie. Wokół taśmy krążą panie w uniformach z tablicami po japońsku i angielsku, z przypomnieniem, żeby nie zostawiać bagażu bez nadzoru.

Odprawa celna obowiązkowa dla wszystkich pasażerów (a nie na wyrywki jak na niektórych lotniskach). Kolejny pan kolejkowy. Obserwuję go, jak z poważną i nieco zatroskaną miną stara się wybrać dla każdego możliwie najkrótszą kolejkę, jak stara się uwzględnić pary i większe grupy, jak przesuwa ludzi już stojących w kolejkach do innych kolejkowych ogonków, bo tak według niego będzie szybciej i lepiej. Oczywiście moja przekorna polska dusza każe mi go zignorować. Cichaczem zaczynam się przemykać do kolejki moim zdaniem najkrótszej i rokującej na najszybsze dotarcie do stanowiska celnego. Ale nie doceniłam pana kolejkowego – energicznie macha na mnie i daje do zrozumienia, że tutaj to on jest szefem i żadne kolejkowe samowolki nie wchodzą w grę. Potulnie ustawiam się więc w wyznaczonym mi ogonku.

Czas w kolejce wykorzystuję na spojrzenie na telefon. Roaming działa, dobra nasza. Darmowy lotniskowy internet jest, nawet dosyć dobry sygnał. Wysyłam wiadomości do domu, że żyję i na razie mam się nieźle.

Dosyć groźnie wyglądający celnik spogląda na moją wielką walizkę, wypytuje, czy podróżuję sama, każe mi wymienić do jakich miast jadę i w końcu chyba uznaje, że nie jestem materiałem na przemytnika, bo puszcza bez przeglądania bagażu.

Wychodzę do hali przylotów. First things first, baby, tak więc najpierw toaleta (i pierwsze rozczarowanie, bo toaleta jest bardzo czysta, ale taka całkiem normalna, a ja się tyle naczytałam o tych wszystkich bajerach), potem pieniądze (bankomat bez problemów zaakceptował moją kartę kredytową, niech żyje globalizacja). I pierwszy highlight mojej podróży – automat z piętnastoma rodzajami zimnej NIESŁODZONEJ herbaty. Uwielbiam. Piłam litrami podczas wszystkich podróży po Azji i nie rozumiem, dlaczego nikt do tej pory nie sprzedaje tego w Europie.

Uzbrojona w herbatę i zabrane z samolotu onigiri (taka japońska kanapka z ryżem zamiast chleba, zawinięta w wodorosty) siadam i zbieram myśli. Pomału dociera do mnie, że oto właśnie jestem w Japonii, tej mitycznej, egzotycznej, o której toczyłam na studiach filozoficzne dysputy, czy aby na pewno istnieje, czy też jest może tylko tworem naszej zbiorowej wyobraźni.

Kuchnia japonska - onigiri

Kuchnia japonska – onigiri

 

Kuchnia japońska, butelkowana zielona herbata

Kuchnia japońska – butelkowana zielona herbata bez cukru

 

To  są zapiski  z podróży do Japonii, która odbyła się na przełomie października i listopada 2016. Podróżowałam sama, podróż była zorganizowana indywidualnie przeze mnie.

Japonia – planowanie podróży

Nie jestem typem planującym z góry podróż w każdym szczególe. Lubię być spontaniczna, zostać dłużej, gdzie mi się podoba i zwinąć się szybko jeśli nie jest fajnie. W moich dotychczasowych podróżach po Azji zazwyczaj nie planowałam na dłużej, niż 3 dni do przodu. Czasem prowadziło to do tego, że lądowałam w jakichś okropnych miejscach, czasem poznawałam wspaniałych ludzi, ale zawsze zostawały mi z tego niezapomniane wrażenia.

No i też nie do końca interesują mnie takie klasyczne cele turystyczne. Owszem, nie pogardzę świątynią czy muzeum, ale najbardziej lubię włóczyć się po ulicach, podglądać ludzi, chłonąć atmosferę miejsca i pozwolić sytuacjom spontanicznie się rozwijać. Tak, wiem, tacy turyści jak ja są zmorą każdego biura podróży… (dlatego staram się biura podróży omijać szerokim łukiem).

Tym razem jednak dosyć szybko dotarło do mnie, że Japonia działa na nieco innych zasadach niż reszta Azji, zwłaszcza w temacie hoteli. Jeśli nie chcę wylądować pod mostem ani przepuścić rocznej pensji, powinnam zarezerwować noclegi wcześniej.

Ale jak tu się zdecydować, nie mając szczegółowej znajomości kraju, a do wyboru tyle opcji? Studiuję przewodnik i internet, w końcu postanawiam przez pierwszy tydzień wykorzystać Japan Rail Pass, a drugi tydzień spędzić bardziej stacjonarnie w Tokio. Ponieważ ta podróż będzie raczej na zasadach „slow travelling”, na pierwszy tydzien wybieram tylko dwa miasta: Kioto i Narę, z opcją zobaczenia jeszcze Osaki lub Himeji, jeśli będę chciała, bo z Kioto lub Nary można się tam szybko dostać. Jeśli Tokio mi się znudzi, to też mogę sobie jeszcze gdzieś wyjechać poza miasto.

Czasu na jakieś wielkie przygotowania nie mam, więc tylko sprawdzam dokumenty, szczepienia, zamawiam talon na JR Pass, kupuję plecak i nowy adapter do gniazdek elektrycznych. I już czas się pakować.

Jak przed każdą dużą podróżą ogarnia mnie lekkie zdenerwowanie i coś w rodzaju tremy, trochę jak przed pierwszą randką. Tym razem to uczucie jest nieco silniejsze niż normalnie, może dlatego, że jadę sama, może dlatego, że wydaje mi się, że trochę wyszłam z wprawy w podróżowaniu. Czy sobię na pewno ze wszystkim dam radę? Czy będzie mi się podobało, czy będzie warto? No i przede wszystkim, czy w ogóle powinnam jechać, czy mąż i dziecko sobie poradzą, czy to w porządku tak ich zostawiać?

 

To  są zapiski  z podróży do Japonii, która odbyła się na przełomie października i listopada 2016. Podróżowałam sama, podróż była zorganizowana indywidualnie przeze mnie.

 

Japonia

Na pierwszy ogień idzie podróż najświeższa. Podróż dla mnie szczególna… Bardziej kobieca niż zwykle, bardziej refleksyjna…

Przez cztery ostatnie lata (a właściwie pięć, wliczając ciążę), siedziałam grzecznie na czterech literach. A raczej mniej lub bardziej pokornie godziłam się z faktem, że o tym, czy moje cztery litery odpoczywają, czy znajdują się w ruchu, decyduję nie ja, tylko tak zwane czynniki zewnętrzne. Rodzice małych dzieci wiedzą o czym mówię. Niedzieciaci tego raczej nie zrozumieją (nie obrażając niedzieciatych, po prostu pewne rzeczy można zrozumieć dopiero w praniu).

Były co prawda jakieś tam krótkie wypady służbowe i wypady na turnieje (o tym może szczegółowo napiszę kiedy indziej, na razie niech wystarczy informacja, że od czasu do czasu sobie trochę tańczę).  Ale wiadomo. Służbowo to napięta agenda, mitingi od rana do wieczora, a potem jeszcze tak zwany soszylajzing z kolegami, small talk lub ewentualnie kontynuacja tematów zawodowych. A na turnieju też nie jestem panią swojego czasu, bo trzeba o określonej godzinie zjeść, o określonej godzinie zacząć się przygotowywać, zrobić rozgrzewkę, tańczyć, zdążyć na powrotny pociąg czy samolot, czyli generalnie wszystko też według z góry ustalonego planu.

A do tego ostatni rok potraktował mnie kilka razy zagrywkami poniżej pasa, przez parę miesięcy chodziłam jak pies z podkulonym ogonem. No i poczułam, że już dość. Że muszę przynajmniej na moment wyrwać się z tego mojego kieratu. Pobyć sama ze sobą, stawić czoło emocjom, też tym niefajnym i niewygodnym. Pozwolić mojej duszy dogonić moje ciało. Odzyskać wewnątrzsterowność.

Ale jak się wyrwać z kieratu obowiązków mając małe dziecko, etat i zero dni urlopowych w zapasie? Z pomocą przyszedł przypadek, bo podsłuchałam w firmowej kuchni jak jeden kolega opowiada o swoim sabaticalu. Sabatical, to jest to, pomyślałam. I faktycznie, trochę perswazji u szefa, trochę papierkowej roboty, i udało się. Miesiąc wolnego. Oczywiście też miesiąc bez wypłaty. Ale powiem z góry, że było warto i jedyne czego żałuję, to że nie wzięłam tego wolnego trochę więcej.

No i pojawiło się pytanie, jak ten miesiąc wolnego spożytkować, bo uroczyście przyrzekłam mojemu szefowi, że nie spędzę go na sprzątaniu domu. Chcę gdzieś pojechać, to było jasne. I chcę pojechać sama. W listopadzie. I wybór padł na Japonię, bo już od wielu lat bardzo chciałam tam pojechać, bo wedle wszelkich dostępnych informacji jest to miejsce bezpieczne dla samotnie podróżujących kobiet, bo pogoda w tym czasie powinna być znośna.

Oczywiście nie byłabym sobą, gdybym nie zaczęła wymyślać powodów, dlaczego pojechać nie powinnam. Bo może dziecko dostanie traumy, jak mama zniknie na dłużej. Bo mąż będzie miał dużo roboty. Bo to jednak może trochę fanaberia, tak po prostu polecieć sobie do Japonii.

Z pomocą przyszedł mój mąż, ostoja rozsądku i opanowania. Oświadczył, że dziecko nie dostało traumy podczas jego wyjazdów służbowych, też czasami dwutygodniowych, to i teraz nie dostanie i że sobie poradzą, bo ja sobie też musiałam radzić, jak jego nie było. I że wyjazd mi dobrze zrobi. I że po to pracujemy, żeby czasami właśnie sobie na takie nierozsądne wyjazdy pozwolić. I w końcu, zmęczony moimi rozterkami i marudzeniem, po prostu kupił mi bilet, a w dniu odlotu odwiózł na lotnisko i przypilnował, żebym się w ostatniej chwili nie rozmyśliła, czego byłam kilka razy bliska.

I powiem tak: było warto. Dziecko nie dostało traumy, mąż jakoś wszystko ogarnął (na bałagan jaki mnie zastał po powrocie spuszczę wspaniałomyślnie zasłonę milczenia). A ja przeżyłam niezapomniane dwa tygodnie, podczas którego byłam panią mojego czasu, wiele rzeczy sobie przemyślałam i poukładałam w głowie, zresetowałam się, a do tego zobaczyłam wspaniały kraj, przywiozłam wiele wrażeń, nowych pomysłów i inspiracji.

 

To  są zapiski  z podróży do Japonii, która odbyła się na przełomie października i listopada 2016. Podróżowałam sama, podróż była zorganizowana indywidualnie przeze mnie.