Są takie miejsca na świecie, w których w szczególny sposób czujemy się połączeni z wszechświatem i sobą samym, miejsca promieniujące spokojem i harmonią. Ja takie miejsca nazywam miejscami mocy i jednym z takich miejsc jest dla mnie Ronda.
Kiedy patrzyłam na krajobraz rozciągający się wokół Rondy, nazywany Serranía de Ronda, na te siwiejące w oddali góry, otulone nawiewanym z pustyni pyłem, to cisnęły mi się na usta słowa Baczyńskiego „Pejzaż w powieki miękko wsiąka…”
Kilka zdjęć do pooglądania i pokontemplowania, najpierw te zrobione wieczorem po zachodniej stronie miasteczka:
Ronda – krajobraz o zachodzie słońca
Ronda – krajobraz o zachodzie słońca
Ronda – krajobraz o zachodzie słońca
Ronda – krajobraz o zachodzie słońca
Ronda – krajobraz o zachodzie słońca
Ronda – krajobraz o zachodzie słońca
Ronda – krajobraz o zachodzie słońca
Ronda – krajobraz o zachodzie słońca
A tutaj widok na drugą, wschodnią stronę, o wschodzie słońca:
Ponieważ spędziłam przepiękny wieczór spacerując nad rzeką Sumida i odkryłam tam moje prywatne miejsce mocy, postanowiłam odwiedzić to miejsce jeszcze raz, tym razem o wschodzie słońca.
Jestem zdeklarowaną sową, wstawanie rano nie przychodzi mi łatwo, a zwłaszcza w innej strefie czasowej. Ale było warto – spacer wczesnym rankiem pozwala spojrzeć na miasto inaczej, bez panującego zazwyczaj tłoku i krzątaniny.
To nie będzie długi wpis, bo ten spacer służył mi raczej do wyczyszczenia głowy z myśli, niż do gromadzenia nowych doświadczeń czy faktów.
Kilka impresji poniżej na zdjęciach 🙂
Tokio – dzielnica Asakusa o szóstej rano
Tokio – wschód słońca nad rzeką Sumida
Tokio – most nad rzeką Sumida
Tokio – Sumida o poranku
Tokio – Sumida o poranku – okolice Tokyo Tower – mój ulubiony wschód słońca
Tokio – Sumida – sylwetka Tokyo Tower towarzyszyła mi na każdym kroku
Tokio – Sumida Park i jeszcze raz Tokyo Tower
Tokio – Sumida Park
Tokio – Sumida Park
Tokio – Sumida Park
Tokio – bóstwo w świątyni shinto graniczącej z Sumida Park
Tokio – Sumida Park
Tokio – rzeka Sumida
Tokio – wycieczkowe stateczki na rzece Sumida
Tokio – jeden z mostów na rzece Sumida i jeszcze raz Tokyo Tower
To są zapiski z podróży do Japonii, która odbyła się na przełomie października i listopada 2016. Podróżowałam sama, podróż była zorganizowana indywidualnie przeze mnie.
Ponieważ „zaliczyłam” już dzisiaj jeden zabytek, więc w myśl zasady slow travelling pod wieczór postanowiłam pospacerować sobie bez celu nad rzeką Sumidą i zahaczyć o dzielnicę na drugim brzegu, która też nazywa się Sumida.
I jak to często w moim przypadku bywa, takie bezcelowe wycieczki prowadzą do fantastycznych odkryć. Tym razem okazało się, że odkryłam moje własne, prywatne miejsce mocy. Pisałam już o tym w poście o świątyni Fushimi Inari w Kioto, że są takie miejsca, w których w szczególny sposób czujemy związek z ziemią, z energią wszechświata, z sobą samym. Są miejsca, które większość ludzi uznaje za miejsca mocy, ale ja wierzę, że każdy ma też swoje własne, subiektywnie odczuwane miejsca mocy. Nie muszą one być nawet jakoś specjalnie piękne, niekoniecznie muszą być nawet umiejscowione w naturze. Tak jak w przypadku mojego dzisiejszego spaceru: owszem, jest element natury w postaci rzeki, ale cała reszta to masy betonu i stali, a mimo to czułam to dziwne, niemal magiczne przyciąganie. Miałam bardzo klarowną świadomość TU i TERAZ, a jednocześnie czułam się malutką cząstką wielkiego wszechświata…
Zanim zrobi się zbyt ezoterycznie, tutaj kilka zdjęć z mojego spaceru:
Tokio, rzeka Sumida
Tokio, most na rzece Sumida
Tokio, rzeka Sumida – jedna z barek pływających po rzece
Tokio, zachód słońca nad Sumidą
Tokio, most na rzece Sumida
Tokio, most na rzece Sumida
Tokio, most na rzece Sumida
Tokio, Sumida
Tokio, Sumida
Tokio, Sumida
Tokio, Sumida
Tokio, Sumida
Tokio, pięknie oświetlony most na rzece Sumida
Tokio, pięknie oświetlony most na rzece Sumida
Tokio, pięknie oświetlony most na rzece Sumida
Tokio, pięknie oświetlony most na rzece Sumida
To są zapiski z podróży do Japonii, która odbyła się na przełomie października i listopada 2016. Podróżowałam sama, podróż była zorganizowana indywidualnie przeze mnie.
Czwarty dzień w Japonii. Nadludzkim wysiłkiem woli zmuszam się do wstania o wpół do ósmej rano (23:30 w Europie). Dzisiaj wyprowadzam się z hotelu w Kioto, więc pakuję walizę, robię szybki checkout (zapłaciłam już pierwszego dnia, więc teraz tylko muszę wrzucić klucz do przeznaczonej na to skrzyneczki) i spacerkiem wędruję na dworzec. Odnajduję przechowalnię bagażu. Większość stojących w kolejce Japończyków nie chce zostawić tutaj swojego bagażu, tylko nadaje go do wysłania do docelowego miejsca podróży, na przykład od razu do hotelu, w którym zamierzają się zatrzymać. Bardzo to jest sprytne, dzięki temu nie trzeba się męczyć z ciężką walizą w drodze. Później dowiaduję się, że taką usługę nadawania bagażu oferują też konbini (pomału zastanawiam się, czego w konbini NIE można załatwić 🙂 )
Wsiadam w pociąg podmiejski linii JR i po kilku minutach jestem na stacji Inari. Tutaj już nie muszę się zastanawiać, po prostu podążam wraz ze strumieniem turystów, którzy razem ze mną wysiedli z pociągu – jeśli miałam jeszcze jakieś złudzenia, że w Inari nie będzie tłumów, to właśnie się owe złudzenia rozwiały. W sumie nie ma się co dziwić, Fushimi Inari jest naprawdę miejscem jedynym w swoim rodzaju i nie można go ominąć będąc w Kioto. Ba, pokuszę się o opinię, że mając możliwość odwiedzenia tylko jednego miejsca w Japonii, wybrałabym właśnie Inari.
Inari to shintoistyczne bóstwo opiekujące się ryżem, z biegiem czasu powierzono mu też opiekę nad kupcami i rzemieślnikami. Posłańcami Inari są lisy (nazywane po japońsku zenko) i ich figurki w najprzeróżniejszych formach można tu spotkać na każdym kroku. Większość z nich udekorowana jest czerwonymi fartuszkami. Według większości źródeł te fartuszki są ofiarami żałobnymi od rodziców, którzy stracili dziecko, ale czytałam też wersje, że są to ofiary dziękczynne za wysłuchane modlitwy, więc nie wiem, może mi to jakiś japanolog albo japanofil kiedyś wytłumaczy.
Kompleks świątynny Inari składa się z wielu świątyń i kapliczek porozrzucanych na zboczu lesistego wzgórza, połączonych dróżkami (można to porównać do chrześcijańskiego konceptu kalwarii). Aby wspiąć się na szczyt wzgórza na którym znajduje sie najświętszy punkt całego kompleksu, potrzeba okolo 2,5 godz.
Główne światynie położone u podnórza góry nie są zbyt ciekawe i dlatego nie poświęcam im przesadnej uwagi. Przez krótką chwilkę obserwuję tylko modlących się ludzi – rytuał shinto przewiduje poruszanie sznurem na którym czasem zawieszony jest dzwonek, pokłon, dwukrotne klaśnięcie w dłonie i ewentualnie jeszcze wrzucenie ofiary do skrzyni umieszczonej przed halą główną.
Japończycy są w większości raczej przesądni niż religijni, liczy się bardziej wykonanie rytuału niż jakieś głębokie wewnętrzne doznania. Rytuał trwa kilkanaście sekund, a potem wraca się do przyziemnych czynności, takich jak rozmowa przez telefon. Na terenie świątyń jest gwarnie, ludzie gadają, śmieją się, widziałam też automaty z napojami ustawione bezpośrednio obok ołtarzyków.
Za głównym zespołem świątyń rozpoczyna się właściwa atrakcja, dróżki okolone tysiącami cynobrowych bram tori, które ustawione w rzędy tworzą wrażenie tunelu. Bramy te fundują firmy lub osoby prywatne aby podziękować Inari za pomyślność. Jest oficjalny cennik, a nazwisko darczyńcy i data są wyryte czarnymi literami na każdej z bram. Kogo nie stać na dużą bramę, może też ofiarować miniaturkę – poustawiane w stosiki leżą one w każdym zakątku świątyni.
Wchodzę w las porastający wzgórze i prawie od razu czuję, że to jest TO. Są takie miejsca, w któych intensywnie czujemy związek z naturą, z kosmosem, ze swoim własnym ja. Miejsca mistyczne. Miejsca mocy. Takim właśnie miejscem jest dla mnie Inari.
Zdjęcia nie oddają w pełni atmosfery tego miejsca, i to w wielu wymiarach. Po pierwsze na zdjęciach brakuje zapachu mokrego lasu… w dolnych, cienistych partiach wzgórza od chłodu grabieją palce (a schować rąk do kieszeni ani założyć rękawiczek nie da rady, bo trzeba robić fotkę za fotką), za to wyżej, w prześwitach, słońce przyjemnie grzeje twarz. Na zdjęciach nie ma gwaru i tłoku, który panuje w dolnej części Inari – zaletą podróżowania w pojedynkę jest to, że można dowolnie długo stać sobie w jednym miejscu z obiektywem wycelowanym na wybrany motyw i czekać na ten krótki moment pomiędzy jedną grupą turystów a drugą, żeby strzelić to jedno perfekcyjne ujęcie. Nie da się też na zdjęciach oddać w pełni spokojnej atmosfery górnych partii wzgórza, delikatnego szelestu listków bambusa poruszanych wiatrem, ledwo słyszalnego trzasku knotów od świeczek, zapachu kadzidła i wosku, brzęku monet wrzucanych do skrzynek przed ołtarzami. Najlepiej przyjechać i samemu to wszystko zobaczyć 🙂 no ale na razie zdjęcia 🙂 (kliknij na obrazek, aby powiększyć)
Kioto – Świątynia Fushimi Inari – tysiące cynobrowych bram tori
Kioto – Świątynia Fushimi Inari
Kioto – Świątynia Fushimi Inari
Kioto – Świątynia Fushimi Inari
Kioto – Świątynia Fushimi Inari
Kioto – Świątynia Fushimi Inari – na drewnianych tabliczkach można napisać swoją modlitwę.
Kioto – Świątynia Fushimi Inari – liskowi namalowanemu na tabliczce można domalować indywidualne rysy
Kioto – Świątynia Fushimi Inari – dzwonki przy jednym z ołtarzyków
Kioto – Świątynia Fushimi Inari – pokryte mchem latarnie
Kioto – Świątynia Fushimi Inari – lisek (zenko), czyli wysłannik bogini Inari
Kioto – Świątynia Fushimi Inari – zenko często mają w pysku kulkę ciasta ryżowego lub klucze
Kioto – Świątynia Fushimi Inari – kogo nie stać na dużą bramę, może złożyć w ofierze małą kopię
Kioto – Świątynia Fushimi Inari – dawniej każdy mógł tu postawić kapliczkę, teraz można tylko zaopiekować się już istniejącą
Kioto – Świątynia Fushimi Inari – zbocza wzgórza porośnięte są lasem, w niektórych miejscach jest to las bambusowy
Kioto – Świątynia Fushimi Inari – tylna strona nagrobka też pokryta znakami
Kioto – Świątynia Fushimi Inari
Kioto – Świątynia Fushimi Inari
Kioto – Świątynia Fushimi Inari – warto wyjść wyżej na wzgórze, aby konteplować takie widoki
Kioto – Świątynia Fushimi Inari – w górnych świątyniach prawie nie ma turystów
Kioto – Świątynia Fushimi Inari – delikatny zapach kadzidła i sadzy unosi się w powietrzu
Kioto – Świątynia Fushimi Inari – ciszę z żadka przerywa szuranie butów wiernych i głośny stukot monet
Kioto – Świątynia Fushimi Inari – niektórzy nie tylko są modnie ubrani…
Kioto – Świątynia Fushimi Inari – … ale też świetnie komponują się z otoczeniem
Kioto – Świątynia Fushimi Inari – tutaj dla odmiany pilnujące cmentarza lwy
Kioto – Świątynia Fushimi Inari – miejsce mocy
Kioto – Świątynia Fushimi Inari – każda świątynia ma swój własny wzór tabliczek
Kioto – Świątynia Fushimi Inari – nieprzychylne wróżby można zostawić w świątyni, aby się nie spełniły
Kioto – Świątynia Fushimi Inari – nie każdą modlitwę trzeba brać całkiem na serio
Kioto – Świątynia Fushimi Inari – te liski są darami od nowożeńców z prośbą o pomyślność w małżeństwie
Kioto – Świątynia Fushimi Inari – różowe i pomarańczowe tori świetnie współgrają z kolorami jesieni
Im dalej w górę, tym rzadziej poustawiane są bramy tori i tym mniej turystów. Warto wyjść wyżej, aby w spokoju ponapawać się tą jedyną w swoim rodzaju atmosferą. Ja łażę po Inari ze cztery godziny, zaglądam liskom w paszcze (często mają w nich klucze lub kulki ryżu), przyglądam się ludziom modlącym się w kapliczkach. Czytam modlitwy wypisane na drewnianych tabliczkach, bo sporo z nich jest po angielsku i niemiecku. Sama też zapisuję i zawieszam taką jedną modlitewną tabliczkę w kształcie głowy liska, oczywiście po uiszczeniu stosownej opłaty, nic za darmo 🙂 Oglądam amulety wystawione na stoisku w przy jednej z kapliczek. Amulety mają różne przeznaczenia, są specjalne na powodzenie w pracy i w interesach, na zdrowie, na szczęście w miłości i w małżenstwie, i tak dalej. Są też amulety na powodzenie we wszystkich dziedzinach życia. Kupuję na pamiątkę takie dwa superamulety działające na wszystko – są tylko trochę droższe od amuletów specjalistycznych, więc wychodzi mi na to, że chyba zrobiłam dobry interes…
Nie dochodzę na sam szczyt, gdzie ponoć znajduje się najświętsze miejsce całego chramu. Nie mam już siły, a poza tym postanawiam tu jeszcze kiedyś wrócić, więc zostawiam to sobie na następny raz. Schodząc ze wzgórza trochę mylę ścieżki, gubię się nieco, ale dzięki temu trafiam do przeuroczej kafejki, gdzie siedząc na otoczonym zielenią tarasie delektuję się matcha latte (herbata matcha ze spienionym mlekiem, czyli lokalna wersja cappucino) i tostowanym chlebkiem z bakaliami.
Kuchnia japońska – matcha latte i tostowany chleb z bakaliami. W restauracjach i kawiarniach prawie zawsze podawane są też mokre chusteczki jednorazowe, żeby odświeżyć sobie ręcę przed posiłkiem (tutaj na zdjęciu koło talerzyka)
Żal mi opuszczać to miejsce, ale w końcu muszę się zbierać, bo czeka mnie jeszcze dzisiaj podróż do Nary, a nie chcę tam dotrzeć zbyt późno…
To są zapiski z podróży do Japonii, która odbyła się na przełomie października i listopada 2016. Podróżowałam sama, podróż była zorganizowana indywidualnie przeze mnie.