Architektury na dziś już wystarczy, idę teraz napić się herbaty. Znam już chińskie herbaciarnie, teraz bardzo jestem ciekawa jak to się ma z japońskimi.
Wybieram Ippodo Tea, opisaną w przewodniku i polecaną na kilku portalach o Kioto. Z okolic dworca, gdzie zwiedzałam moje świątynie to jednak kawałek, więc żeby oszczędzić nogi i czas, chcę tam dojechać metrem. Jednak do samej stacji metra też jest spory kawałek – wykorzystuję ten spacer na pooglądanie tych mniej reprezentacyjnych części Kioto. Idąc tak opłotkami, przechodzę między innymi przez niepozorną uliczkę, przy której jeden przy drugim stoją trzy budynki, co do których mam mocne podejrzenie, że to Love Hotel, japońskie hotele miłości, czyli hotele wynajmowane na godziny w wiadomym celu. Hotele miłości nie mają takiej negatywnej konotacji jak podobne przybytki w innych częściach świata, są ładnie urządzone, często mają pokoje tematyczne (np. imitujące biuro lub gabinet lekarski) i bardzo dyskretne, np. w niektórych okienko w recepcji jest zamontowane tak, żeby pracownik hotelu mógł przyjąć pieniądze i wydać klucz, ale nie mógł zobaczyć gości. W nowoczesnych cały checkin jest elektroniczny. Przybytki te są bardzo powszechne i popularne wśród ludności, co wynika chyba z bardzo zrelaksowanego podejścia Japończyków do cielesności i chyba też z pragmatyzmu, bo z powodu bardzo napiętej sytuacji mieszkaniowej jest to często jedyna szansa dla zakochanych par na odrobinę intymności.
Przechodzę też przez jakąś zwykłą dzielnicę mieszkalną, gdzie przez moment mam wrażenie, jakbym była w Kielcach – takie same przerzucone nad ulicami kładki dla pieszych ze zardzewiałymi poręczami.
Pierwszy raz jestem w japońskim metrze. Przy pomocy pana z budki informacyjnej kupuję bilet w automacie. System znam już z innych miast: w automacie albo w budce kupuje się bilet z paskiem magnetycznym. Przy wejściu na perony stoją bramki, przy przechodzeniu przez nie trzeba ten bilet „skasować“. Po dojechaniu do stacji docelowej przy wyjsciu znowu są bramki, trzeba swój bilet znowu włożyć do czytnika. Jeśli opłata uiszczona na stacji początkowej była wystarczająca, można wyjść, a jeśli nie, bramka piszczy i pozostaje zamknięta. Trzeba wtedy się wrócić i uiścić brakującą opłatę w automacie lub u pana w budce. No i oczywiście trzeba podczas jazdy pilnować swojego biletu, jeśli się go zgubi, trzeba uiścić dosyć wysoką opłatę ryczałtową.
Metro mnie zaskakuje, bo nie jest takie nowoczesne, jak się spodziewałam, perony i wagoniki mają już swoje lata. Ale wszystko działa bez zarzutu, wszystko jest świetnie oznaczone, a do tego w metrze jest bezpłatny internet. Korzystam z tego, żeby na chwilkę zaskajpować do domu, jest krótko przed 16, więc w Europie przed 8 rano.
Wchodzę w plątaninę bocznych uliczek, pełną urokliwych sklepików, kafejek, warsztacików. Natrafiam między innymi na taką fajną uliczkę w odcieniu niebieskim. Od razu mnie to urzeka, bo cała reszta Kioto jest w odcieniach brązu i beżu.
Koło herbaciarni Ippodo przechodzę dwa razy nie zauważając jej, jest w takim niepozornym budynku i niespecjalnie reklamuje się na zewnątrz.
Za to w środku doznaję pełnego zachwytu. Przytulne wnętrze, króluje drewno. Uprzejmy personel znajduje dla mnie stolik. Przejrzysta karta z hebatami po angielsku i bardzo dobrze mówiąca po angielsku obsługa, widać, że są nastawieni na turystów, ale w niczym nie umniejsza to autentyczności tego miejsca.
Decyduję się na herbatę Sencha, reklamowaną jako specjalność regionu, opisaną jako herbata o subtelnym aromacie i o zdecydowanie rozwiniętej nucie umami. Zdecydowanie nie najtańsza pozycja w karcie, ale jak szaleć to szaleć. Do tego jeszcze pytanie, czy moje wagashi do herbaty ma być miękkie, czy twarde. Wagashi (wymawiane „łagaszi”) to japońskie słodycze serwowane właśnie głównie do herbaty. Nigdy tego jeszcze nie jadłam, więc pytam panią, co jej zdaniem będzie lepsze, pani mówi, że miękkie, no więc biorę miękkie.
Za chwilę na moim stoliku pojawia się prawdziwe dzieło sztuki. Bardzo gustowny zestaw do herbaty i wagashi, które aż żal zjadać, takie piękne. Do tego termos z wrzątkiem i zegarek z sekundnikiem.
Zostaję poinstruowana, jak mam parzyć moją herbatę. Zieloną herbatę w zależności od gatunku i jakości można parzyć kilka razy, moją konkretnie trzy. Za każdym razem mam najpierw nalać wodę do jednej miseczki, odczekać dziesięć sekund, potem przelać do drugiej miseczki, znowu odczekać dziesięć sekund – cel tej akcji to schłodzenie wody, bo każde przelanie do miseczki obniża jej temperaturę o 10 stopni. Potem mam wlać tę schłodzoną wodę do czajniczka i czekać trzy minuty, broń boże krócej albo dłużej. Potem herbatę z czajniczka trzeba wlać do miseczki, uważając na to, aby opróżnić czajniczek do ostatniej kropli („ostatnia kropla jest najważniejsza” – to zdanie będę słyszeć jeszcze kilka razy w innych herbaciarniach – ostatnia kropla zawiera najwięcej herbacianego aromatu). Pierwszy cykl parzenia wykonuję pod czujmym okiem pani kelnerki, potem zostaję sam na sam z moją herbatą.
Podnoszę miseczkę, wącham – aromat senchy taki, jaki znam już z domu, nieco bardziej intensywny. Biorę pierwszy łyk… i doznaję szoku. Tak, pani wspominała o dominującej nucie umami (szybkie przypomnienie dla nieoblatanych w temacie – obecnie wyróżniamy w kuchni nie cztery, a pięć podstawowych smaków: słodki, słony, kwaśny, gorzki i właśnie umami, czyli tłusto-mięsny). Ja tę wzmiankę o umami wzięłam za taką metaforę, tak, jak się mówi, że wino ma jakąś tam nutę skóry, lukrecji albo tytoniu, ale generalnie ciągle jeszcze smakuje głównie jak wino. Ale w przypadku tej herbaty to nie była metafora… to umami było tak intensywne, że miałam wrażenie, jakbym miała w ustach kęs wyśmienitej wołowiny… Puh… nieźle mnie to zbiło z pantałyku, nie byłam na coś takiego przygotowana, nigdy o tym nie słyszałam ani nie czytałam… no ale skoro lokalna specjalność, to trzeba się delektować 🙂 Po trzecim albo czwartym łyku trochę się przyzwyczaiłam, a po ponownym zaparzeniu to umami nie było już takie intensywne i smak zaczął mi się nawet podobać. No i jeszcze to wagashi, które było wyśmienite. Nie wiem do końca, z czego zrobione, chyba mąka ryżowa i kasztany jadalne, i czerwona słodka fasola, może też trochę dyni, bo z czegoś ten kolor musieli wziąć, a nie podejrzewam ich o użycie sztucznego barwnika. W smaku delikatnie mączne, mięciutkie i lekkie, nie za słodkie, no i optycznie cudne.
Jestem zauroczona tym miejscem i jego nienachalną elegancją. Pierwsze duże WOW mojej podróży. Spędzam tu dłuższy czas, sącząc moją herbatę, pisząc pamiętnik, chłonąc atmosferę.
Oprócz części ze stolikami w Ippodo znajduje się też sklep i miejsce, gdzie urządzane są degustacje i pokazy parzenia herbaty. Załapuję się na pokaz parzenia herbaty matcha, pan objaśnia, ile trzeba użyć proszku i jak należy używać trzepaczki, aby uzyskać pienistą i jednocześnie kremową konsystencję, oraz po czym poznać dobrą trzepaczkę (a mianowicie po ilości pręcików, im więcej tym lepiej). W sklepiku nabywam taką właśnie bambusową trzepaczkę (120 pręcików) wraz z podstawką, dwa rodzaje matchy i jeszcze kilka innych herbat w malutkich opakowaniach do spróbowania.
Po wyjściu z herbaciarni snuję się jeszcze po okolicy, pełnej starych domków, w których ulokowane są restauracje i sklepy. Na kolację zachodzę do jednej z piekarni, gdzie w bardzo ładnie urządzonym wnętrzu delektuję się bułeczką z herbatą matcha.
Dzień kończę krótkim spacerem po starej dzielnicy Gion, znanej jako dzielnica gejsz. Niestety nie spotkałam żadnej gejszy ani maiko (uczennica dopiero zgłębiająca sztukę bycia gejszą), ale za to pooglądałam kilka urokliwych uliczek ze starymi drewnianymi domkami, w których mieszczą się sklepiki, restauracje, herbaciarnie.
Tutaj kilka zdjęć z dzielnicy Gion (kliknij na obrazki, aby je powiększyć)
Uważny obserwator zauważył zapewne opisywane już przeze mnie witryny z atrapami potraw serwowanymi w danej restauracji. Warto zwrócić też uwagę na zawieszony przed wejściem płat tkaniny z pionowymi cięciami. To noren, tradycyjny element architektury japońskiej. Pierwotnie służył jako rodzaj wiatrołapu, chronił przed zimnem, wiatrem i wilgocią. Stosowano go również we wnętrzach do oddzielania pomieszczeń. Teraz to już bardziej element dekoracyjny, zazwyczaj ma na sobie logo lub nazwę lokalu.
Nogi już trochę odmawiają posłuszeństwa, więc do hotelu wracam metrem, tym razem linią JR, na którą działa mój JR Pass – w metrze jest wydzielone specjalne przejście nie zastawione bramką, przy którym stoi pracownik i kontroluje JR Passy i bilety innych osób, które z jakichś powodów nie mogą skorzystać z automatycznej bramki. Przy wyjściu ze stacji JR znowu mylę kierunki i nawet google maps są trochę zdezorientowane, niebieska kropka na mapie skacze bezradnie w te i we wte, trzy razy przechodzę przez to samo ogromne skrzyżowanie zanim w końcu obieram właściwy kierunek na hotel.
Idąc myślę o tym, że noc w Azji jest inna niż w Europie, taka bardziej gęsta, smolista. I nie ma to związku z oświetleniem ulic, ani z pogodą, ani z czystością powietrza. Ulice w Kioto są oświetlone bardzo dobrze i powietrze jest czyste, a mimo to ta ciemność jest bardziej podobna do źle oświetlonych zaułków na chińskiej prowincji niż do tak samo usianych lampami ulic powiedzmy Monachium.
Trzeci dzień mojej podróży dobiega końca… chyba zaczyna mi się podobać…
To są zapiski z podróży do Japonii, która odbyła się na przełomie października i listopada 2016. Podróżowałam sama, podróż była zorganizowana indywidualnie przeze mnie.