Ginza to bardzo bogata dzielnica Tokio – pełno tu drogich sklepów, restauracji, teatrów, barów.
Tokio – dzielnica Ginza – pełno tu luksusowych sklepów, drogich restauracji i miejsc rozrywki dla ludzi z grubszym portfelem
Wybrałam się tam pod wieczór, a ponieważ nie jestem fanem drogich zakupów, więc postanowiłam zakosztować luksusu w wydaniu herbacianym.
Herbaciarnia Higashiya była polecana w moim przewodniku i po wizycie tam ja również z czystym sumieniem mogę ją polecić każdemu herbatomaniakowi. Wejście z ulicy jest bardzo niepozorne, jest tylko mała informacja w spisie wszystkich lokali budynku koło wąskich drzwi do maciupeńkiej windy i przez chwilę nie byłam pewna, czy aby nie wyląduję zaraz w jakiejś szemranej spelunce. Weszłam do tej windy tylko dlatego, że razem ze mną wsiadła statecznie wyglądająca pani w starszym wieku. Za to tuż za drzwiami windy na drugim piętrze czeka eleganckie i pełne rozmachu wejście do herbaciarni odzobione tradycyjną kotarą z logo. A potem jest jeszcze lepiej. Przytulne i bardzo eleganckie wnętrze i obsługa jeszcze bardziej uprzejma niż zazwyczaj (co graniczy z niemożliwością w tym kraju mega-uprzejmych ludzi).
Wybrałam zestaw trzech herbat z akompaniamentem małych przekąsek i wagashi. Parzenie herbaty było spektaklem samym w sobie, pan nabierał wodę czerpakiem ze specjalnie zaaranżowanego źródełka na środku sali, potem przygotowywał herbatę za kontuarem specjalnego baru (taki bar jak do picia alkoholu, tylko zamiast whiskey barman polewa tutaj co jakiś czas matchy lub senchy). O tym, że smakowało wybornie, nie będę się już rozpisywać…
Tokio – herbaciarnia Higashiya – wejście z logo firmy
Tokio – herbaciarnia Higashiya – przytulne i eleganckie wnętrze zachęca do relaksu
Tokio – herbaciarnia Higashiya – parzenie herbaty zaczyna się nabraniem wody ze specjalnego „źródełka”
Tokio – herbaciarnia Higashiya – kontuar za którym przygotowywana jest herbata
Tokio – herbaciarnia Higashiya – Sencha ze słonymi przekąskami
Tokio – herbaciarnia Higashiya – Sencha z dodatkiem słodkiego wagashi
Dodatkową atrakcją jest toaleta, która po otwarciu drzwi od kabiny automatycznie podnosi klapę i zaczyna grać muzykę Chopina!!
To zdecydowanie nie była tania rozrywka, ale warto było (chociażby dla tej toalety 🙂 ). Dla zainteresowanych, tutaj strona herbaciarni Higashiya
Po spełnieniu kulturalnego obowiązku w Muzeum Narodowym postanowiłam, że mogę się powałęsać po okolicy. Szłam sobie gdzie mnie nogi poniosły, a najpierw poniosły mnie do przeuroczej herbaciarni, rzut beretem od muzeum.
Herbaciarnia z zewnątrz bardzo niepozorna, za to w środku raj dla miłośników japońskiej herbaty. Przytulne wnętrze, witryna z wagashi tak pięknymi, że aż szkoda jeść, długi stół przy oknie, przy którym wspólnie siedzą goście i delektują się swoją filiżanką matchy.
Tokio – dzielnica Ueno – ten niepozorny budynek kryje w sobie przytulną herbaciarnię
Tokio – dzielnica Ueno – w witrynie wystawione są wykwintne słodycze wagashi, które serwuje się do herbaty
Tokio – dzielnica Ueno – stół z jednego kawałka drewna, przy którym goście raczą się herbatą
Tokio – dzielnica Ueno – japońskie herbaciarnie do oazy spokoju, także jeśli chodzi o wystrój
Tokio – dzielnica Ueno – do matchy serwuje się często jeszcze filiżankę lekkiej herbaty, na „zapitkę”
Tokio – dzielnica Ueno – wykwintnie podana herbata, uczta dla wszystkich zmysłów
Tokio – dzielnica Ueno – lokalizacja herbaciarni
Po tych prawie mistycznych herbacianym przeżyciach, tutaj jeszcze kilka zdjęć z mojej włóczęgi po dzielnicy Ueno. Ueno to pierwotnie dzielnica robotników i rzemieślników, stąd małe i skromne domki i wąziutkie uliczki. Ostatnio ponoć przeżywa boom, z racji swojego dogodnego położenia blisko centrum, ale ciągle jeszcze nie straciła swojego pierwotnego, urokliwego charakteru.
Tokio – dzielnica Ueno, piękne zwieńczenie dachu tradycyjnej japońskiej budowli
Tokio – dzielnica Ueno, piękne zwieńczenie dachu tradycyjnej japońskiej budowli
Tokio – dzielnica Ueno, sporo tu małych sklepików i warsztatów
Tokio – dzielnica Ueno, ot, taka impresja z kwiatem w roli głównej
Tokio – dzielnica Ueno, widok na wejście do jednej z licznych małych świątyń
Tokio – dzielnica Ueno, pierwotnie miejsce zamieszkane głównie przez robotników i rzemieślników
Tokio – dzielnica Ueno
Tokio – dzielnica Ueno
Tokio – dzielnica Ueno, kable spowijają ulicę niczym pajęczyna
Tokio – dzielnica Ueno, kable spowijają ulicę niczym gigantyczna pajęczyna
Tokio – dzielnica Ueno, niektóre uliczki są naprawdę wąziuteńkie
Tokio – dzielnica Ueno, ten właz do studzienki jest charakterystyczny dla całego Tokio
Tokio – w Japonii ponoć prawie nie ma bezrobocia… ten pan stoi przed rozkopaną ulicą i macha świetlną pałką do przejeżdżających samochodów – na pewno inaczej nie zauważyliby zwężenia jezdni…
Szósty dzień mojej podróży. Wyprowadzam się z urokliwej i spokojnej Nary. Wracam do Kioto, by stamtąd pojechać do stolicy. Tym razem kasy do rezerwacji miejscówki i perony znajduję bez trudu, jestem już w końcu chyba czwarty raz na tym dworcu.
Zanim wsiądę w shinkansena, kupuję prowiant na podróż – praktyczne pudełko z sushi i słodycze z dodatkiem matchy. Oczywiście nie może zabraknąć mojej ulubionej niesłodzonej chłodzonej herbaty, automat na peronie oferuje kilkanaście rodzajów.
Pociąg podmiejski do Kioto – mała scenka rodzajowa
Dworzec w Kioto – schody potraktowane odkurzaczem są czyściuteńkie, podobnie jak reszta dworca
Dworzec w Kioto – peron dla shinkansenów
Japonia na codzień – automat z wieloma gatunkami niesłodzonej herbaty
Dworzec w Kioto – W godzinach szczytu niektóre wagony przeznaczone są tylko dla kobiet
Dworzec w Kioto – Shinkansen
Dworzec w Kioto – Shinkansen
Mam jeszcze kilkanaście minut do odjazdu mojego pociągu, więc obserwuję, jak na peron co kilka minut podjeżdżają inne shinkanseny. Chwilę przed przyjazdem pociągu na peronie rozlega się radosna muzyka, potem pociąg nadjeżdża i zatrzymuje się tak precyzyjnie, że bramki w płotku zabezpieczającym peron pokrywają się co do centymentra z wejściami do wagonów. Jak już pisałam, drzwi do shinkansena są bardzo wąskie, dla drobnych Japończyków to nie problem, ale co bardziej rośli Europejczycy czy Amerykanie muszę się schylać, a czasami i nieco przeciskać. Pociąg stoi na peronie bardzo krótko, może z półtorej minuty.
Wsiadam w końcu do mojego shinkansena, rozsiadam się wygodnie. Czeka mnie nieco ponad 2,5 godz. jazdy, więc wyciągam prowiant i zaczynam próbować nowych specjałów.
Kuchnia japońska – sushi z fermentowanej makreli zawinięte w liść persymony
Kuchnia japońska – sushi z fermentowanej makreli zawinięte w liść persymony
Japońskie słodycze – gofry z herbatą matcha i karmelem- pycha!!
Japońskie słodycze – KitKat w przeróżnych smakach – tutaj z herbatą matcha
Japońskie słodycze – KitKat matchą smakował… tak sobie
Na pierwszy ogień idzie sushi z fermentowanej makreli zawinięte w liść persymony, lokalna specjalność z okolic Nary. Rybka jest fermentowana tylko trochę, ma delikatny kwaskowo-słony smak i wyraźny rybi zapach (ale w takim pozytywnym sensie) i smakuje tak dobrze, że nie potrzeba do tego nawet sosu sojowego. To dzięki liściom persymony, które nadają temu sushi dodatkowego aromatu. Dawniej ten sposób przygotowania sushi służył też do jego konserwacji, bo taniny zawarte w liściach chroniły potrawę przed zepsuciem.
Na deser mam gofry z herbatą matcha i karmelem – dosyć słodkie, ale pycha!! Kupiłam jeszcze batoniki KitKat z matchą, te jednak po spróbowaniu odstawiam – smak trochę nie z mojej bajki, dosyć taki fabryczny. Chyba powinnam w tym miejscu powiedzieć, że w Japonii jest też dużo innego rodzaju słodyczy, nie zawierających matchy, tylko na przykład owoce lub czekoladę. Na przykład KitKat ma całą paletę smaków, od truskawkowego przez dyniowy po sake. To tylko moja właśnie kiełkująca miłość do herbaty matcha spowodowała taki subiektywny wybór słodyczy (i tak mi już zostanie do końca podróży).
Czas na pierwsze podsumowania. Oczywiście wszystkie moje spostrzeżenia są bardzo powierzchowne, nie mogą być inne po kilku dniach w obcym kraju, bez znajomości języka i bez głębszego kontaktu z tubylcami. Ale czasami takie właśnie pierwsze wrażenia trafnie oddają to, co w danym miejscu jest najbardziej charakterystyczne, co je wyróżnia spośród innych miejsc. Im dłużej się gdzieś zostaje, im więcej osób i ich historii się poznaje, tym bardziej człowiek zaczyna różnicować, dzielić włos na czworo, dostrzegać, że generalnie coś jest, ale czasami jednak nie, a czasami tylko trochę, ale tylko pod pewnymi warunkami, itd. I ta charakterystyka miejsca się rozmywa, nie jest już taka uchwytna i dobitna jak na początku, aż w końcu człowiek dochodzi do wniosku, że generalnie wszędzie jest tak samo, ludzie mają takie same potrzeby i tęsknoty i strachy. Jak to jeden poeta powiedział, różnimy się jedynie tak bardzo podobnie.
Tak więc po kilku dniach podróży pozwalam sobie na takie ogólnikowe i naiwne spostrzeżenia, na które pewnie nie odważyłabym się po dłuższym pobycie:
Po pierwsze w Japonii jest się skonfrontowanym z bardzo radykalną kulturą służenia klientowi. Klient nasz pan, i to totalnie. W progu sklepu obsługa wita ukłonami, uśmiechami, pełnymi kurtuazji formułkami. W środku sprzedawca jest do dyspozycji, ale w bardzo nienachalny sposób. Jeśli chcesz o coś zapytać, jedno spojrzenie wystarczy, od razu ktoś ci pomoże. Jeśli chcesz w spokoju się po sklepie porozglądać, zostawią cię w spokoju. W restauracji kelner doleje herbaty dokładnie w tej sekundzie, kiedy opróżniłeś swój kubeczek. Jeśli tylko trzeba było chwilkę stanąć w kolejce, pierwsze co usłyszysz przy kasie to „dziękujemy za zaczekanie”. Kasjer lub jego pomocnik wszystko spakują w siateczki i wręczą zakupy wśród ukłonów, nawet jeśli to jest zwykły spożywczak, a w lepszym sklepie odprowadzą do drzwi albo i do końca ulicy. I to nie jest jakieś podlizywanie się czy służalczość, nie jest skierowane selektywnie do klientów o potencjalnie grubo wypchanym portfelu. To raczej chęć ofiarowania dobrego serwisu, dążenie do perfekcyjnego wykonania swojego zadania, którym w tym przypadku jest obsłużenie klienta.
Po drugie kultura harmonii. Przewaga kolektywu nad indywidualizmem. Dobro ogółu ponad dobrem jednostki. Czym się to objawia? Ludzie przestrzegają reguł. Nie wolno śmiecić, więc nikt nie rzuca śmieci na ziemię. Nie wolno przepychać się do autobusu, więc wszyscy stoją bardzo grzecznie w ogonku. Nie wolno hałasować i przeszkadzać innym, więc wszyscy starają się być cicho, nikt nie rozmawia przez telefon w pociągu i nie popycha innych ludzi, nawet w największym tłoku. I wszyscy są ubrani podobnie (no oczywiście poza różnymi subkulturami, ale to jest naprawdę wyjątek). Czytałam gdzieś, że to dopasowanie się japońskiego społeczeństwa do okoliczności zewnętrznych, ta rezygnacja z indywidualizmu, to efekt historii, bo przez wiele lat Japonią rządzili feudałowie, którzy za najmniejsze odstępstwa od ustanowionych przez siebie praw okrutnie karali poddanych. Ale nie wiem, czy nie jest to też po części strategia radzenia sobie z tak liczną populacją. Gdyby w miejscach z tak ogromną koncetracją ludzi każdy zaczął żyć po swojemu, skończyłoby się to raczej niewesoło.
Po trzecie niesamowita kultura wizualna. Przepiękne ogrody. Wysmakowana, minimalistyczna architektura. Obrazy, ryciny, zdjęcia, dekoracje wnętrz. Ale też estetyka w życiu codziennym, na przykład piękne opakowania – choćby to było pudełko zwykłych słodyczy, jest ono zapakowane w piękne zaprojektowany i świetnej jakości papier, pod którym znajduje się następny piękny papier, a pod nim piękne pudełko, w którym z niezwykłą dbałością ułożone są pojedyńcze sztuki, również indywidualnie zapakowane (pomijam kwestie ekologii, ale jeśli chodzi o estetykę, to jest to mistrzostwo świata). Piękne są również gesty, choćby to było wydawanie reszty w sklepie, to zawsze będzie ono z dbałością o pozycję każdego z palców, o zatoczenie dłońmi idealnego okręgu i o pochylenie ciała w należytym tempie i pod odpowiednim kątem. Samo pismo, składające się z trzech alfabetów, też uwrażliwia na rozmaite formy i kształty, którym przypisane są znaczenia, często bardzo wielopoziomowe.
Tak to sobie rozmyślałam, a za oknami shinkansena przemykał krajobraz, w tle przemknęła nawet święta góra Fuji. Mogłabym sobie tak jechać i dłużej, ale shinkansen jest szybki i dotarłam do Tokio zgodnie z rozkładem – nie można przecież po japońskim pociągu spodziewać się czegoś innego 🙂
Architektury na dziś już wystarczy, idę teraz napić się herbaty. Znam już chińskie herbaciarnie, teraz bardzo jestem ciekawa jak to się ma z japońskimi.
Wybieram Ippodo Tea, opisaną w przewodniku i polecaną na kilku portalach o Kioto. Z okolic dworca, gdzie zwiedzałam moje świątynie to jednak kawałek, więc żeby oszczędzić nogi i czas, chcę tam dojechać metrem. Jednak do samej stacji metra też jest spory kawałek – wykorzystuję ten spacer na pooglądanie tych mniej reprezentacyjnych części Kioto. Idąc tak opłotkami, przechodzę między innymi przez niepozorną uliczkę, przy której jeden przy drugim stoją trzy budynki, co do których mam mocne podejrzenie, że to Love Hotel, japońskie hotele miłości, czyli hotele wynajmowane na godziny w wiadomym celu. Hotele miłości nie mają takiej negatywnej konotacji jak podobne przybytki w innych częściach świata, są ładnie urządzone, często mają pokoje tematyczne (np. imitujące biuro lub gabinet lekarski) i bardzo dyskretne, np. w niektórych okienko w recepcji jest zamontowane tak, żeby pracownik hotelu mógł przyjąć pieniądze i wydać klucz, ale nie mógł zobaczyć gości. W nowoczesnych cały checkin jest elektroniczny. Przybytki te są bardzo powszechne i popularne wśród ludności, co wynika chyba z bardzo zrelaksowanego podejścia Japończyków do cielesności i chyba też z pragmatyzmu, bo z powodu bardzo napiętej sytuacji mieszkaniowej jest to często jedyna szansa dla zakochanych par na odrobinę intymności.
Przechodzę też przez jakąś zwykłą dzielnicę mieszkalną, gdzie przez moment mam wrażenie, jakbym była w Kielcach – takie same przerzucone nad ulicami kładki dla pieszych ze zardzewiałymi poręczami.
Pierwszy raz jestem w japońskim metrze. Przy pomocy pana z budki informacyjnej kupuję bilet w automacie. System znam już z innych miast: w automacie albo w budce kupuje się bilet z paskiem magnetycznym. Przy wejściu na perony stoją bramki, przy przechodzeniu przez nie trzeba ten bilet „skasować“. Po dojechaniu do stacji docelowej przy wyjsciu znowu są bramki, trzeba swój bilet znowu włożyć do czytnika. Jeśli opłata uiszczona na stacji początkowej była wystarczająca, można wyjść, a jeśli nie, bramka piszczy i pozostaje zamknięta. Trzeba wtedy się wrócić i uiścić brakującą opłatę w automacie lub u pana w budce. No i oczywiście trzeba podczas jazdy pilnować swojego biletu, jeśli się go zgubi, trzeba uiścić dosyć wysoką opłatę ryczałtową.
Metro mnie zaskakuje, bo nie jest takie nowoczesne, jak się spodziewałam, perony i wagoniki mają już swoje lata. Ale wszystko działa bez zarzutu, wszystko jest świetnie oznaczone, a do tego w metrze jest bezpłatny internet. Korzystam z tego, żeby na chwilkę zaskajpować do domu, jest krótko przed 16, więc w Europie przed 8 rano.
Wchodzę w plątaninę bocznych uliczek, pełną urokliwych sklepików, kafejek, warsztacików. Natrafiam między innymi na taką fajną uliczkę w odcieniu niebieskim. Od razu mnie to urzeka, bo cała reszta Kioto jest w odcieniach brązu i beżu.
Kioto – jedna z bocznych uliczek w centrum miasta
Koło herbaciarni Ippodo przechodzę dwa razy nie zauważając jej, jest w takim niepozornym budynku i niespecjalnie reklamuje się na zewnątrz.
Kioto – Herbaciarnia Ippodo – widok z ulicy
Za to w środku doznaję pełnego zachwytu. Przytulne wnętrze, króluje drewno. Uprzejmy personel znajduje dla mnie stolik. Przejrzysta karta z hebatami po angielsku i bardzo dobrze mówiąca po angielsku obsługa, widać, że są nastawieni na turystów, ale w niczym nie umniejsza to autentyczności tego miejsca.
Decyduję się na herbatę Sencha, reklamowaną jako specjalność regionu, opisaną jako herbata o subtelnym aromacie i o zdecydowanie rozwiniętej nucie umami. Zdecydowanie nie najtańsza pozycja w karcie, ale jak szaleć to szaleć. Do tego jeszcze pytanie, czy moje wagashi do herbaty ma być miękkie, czy twarde. Wagashi (wymawiane „łagaszi”) to japońskie słodycze serwowane właśnie głównie do herbaty. Nigdy tego jeszcze nie jadłam, więc pytam panią, co jej zdaniem będzie lepsze, pani mówi, że miękkie, no więc biorę miękkie.
Za chwilę na moim stoliku pojawia się prawdziwe dzieło sztuki. Bardzo gustowny zestaw do herbaty i wagashi, które aż żal zjadać, takie piękne. Do tego termos z wrzątkiem i zegarek z sekundnikiem.
Kioto – Herbaciarnia Ippodo
Zostaję poinstruowana, jak mam parzyć moją herbatę. Zieloną herbatę w zależności od gatunku i jakości można parzyć kilka razy, moją konkretnie trzy. Za każdym razem mam najpierw nalać wodę do jednej miseczki, odczekać dziesięć sekund, potem przelać do drugiej miseczki, znowu odczekać dziesięć sekund – cel tej akcji to schłodzenie wody, bo każde przelanie do miseczki obniża jej temperaturę o 10 stopni. Potem mam wlać tę schłodzoną wodę do czajniczka i czekać trzy minuty, broń boże krócej albo dłużej. Potem herbatę z czajniczka trzeba wlać do miseczki, uważając na to, aby opróżnić czajniczek do ostatniej kropli („ostatnia kropla jest najważniejsza” – to zdanie będę słyszeć jeszcze kilka razy w innych herbaciarniach – ostatnia kropla zawiera najwięcej herbacianego aromatu). Pierwszy cykl parzenia wykonuję pod czujmym okiem pani kelnerki, potem zostaję sam na sam z moją herbatą.
Podnoszę miseczkę, wącham – aromat senchy taki, jaki znam już z domu, nieco bardziej intensywny. Biorę pierwszy łyk… i doznaję szoku. Tak, pani wspominała o dominującej nucie umami (szybkie przypomnienie dla nieoblatanych w temacie – obecnie wyróżniamy w kuchni nie cztery, a pięć podstawowych smaków: słodki, słony, kwaśny, gorzki i właśnie umami, czyli tłusto-mięsny). Ja tę wzmiankę o umami wzięłam za taką metaforę, tak, jak się mówi, że wino ma jakąś tam nutę skóry, lukrecji albo tytoniu, ale generalnie ciągle jeszcze smakuje głównie jak wino. Ale w przypadku tej herbaty to nie była metafora… to umami było tak intensywne, że miałam wrażenie, jakbym miała w ustach kęs wyśmienitej wołowiny… Puh… nieźle mnie to zbiło z pantałyku, nie byłam na coś takiego przygotowana, nigdy o tym nie słyszałam ani nie czytałam… no ale skoro lokalna specjalność, to trzeba się delektować 🙂 Po trzecim albo czwartym łyku trochę się przyzwyczaiłam, a po ponownym zaparzeniu to umami nie było już takie intensywne i smak zaczął mi się nawet podobać. No i jeszcze to wagashi, które było wyśmienite. Nie wiem do końca, z czego zrobione, chyba mąka ryżowa i kasztany jadalne, i czerwona słodka fasola, może też trochę dyni, bo z czegoś ten kolor musieli wziąć, a nie podejrzewam ich o użycie sztucznego barwnika. W smaku delikatnie mączne, mięciutkie i lekkie, nie za słodkie, no i optycznie cudne.
Japońskie słodycze – wagashi w herbaciarni Ippodo
Jestem zauroczona tym miejscem i jego nienachalną elegancją. Pierwsze duże WOW mojej podróży. Spędzam tu dłuższy czas, sącząc moją herbatę, pisząc pamiętnik, chłonąc atmosferę.
Oprócz części ze stolikami w Ippodo znajduje się też sklep i miejsce, gdzie urządzane są degustacje i pokazy parzenia herbaty. Załapuję się na pokaz parzenia herbaty matcha, pan objaśnia, ile trzeba użyć proszku i jak należy używać trzepaczki, aby uzyskać pienistą i jednocześnie kremową konsystencję, oraz po czym poznać dobrą trzepaczkę (a mianowicie po ilości pręcików, im więcej tym lepiej). W sklepiku nabywam taką właśnie bambusową trzepaczkę (120 pręcików) wraz z podstawką, dwa rodzaje matchy i jeszcze kilka innych herbat w malutkich opakowaniach do spróbowania.
Kioto – Herbaciarnia Ippodo
Kioto – Herbaciarnia Ippodo
Po wyjściu z herbaciarni snuję się jeszcze po okolicy, pełnej starych domków, w których ulokowane są restauracje i sklepy. Na kolację zachodzę do jednej z piekarni, gdzie w bardzo ładnie urządzonym wnętrzu delektuję się bułeczką z herbatą matcha.
Kioto – przytulne wnętrze piekarni
Kuchnia japońska – słodka bułka z dodatkiem herbaty matcha
Dzień kończę krótkim spacerem po starej dzielnicy Gion, znanej jako dzielnica gejsz. Niestety nie spotkałam żadnej gejszy ani maiko (uczennica dopiero zgłębiająca sztukę bycia gejszą), ale za to pooglądałam kilka urokliwych uliczek ze starymi drewnianymi domkami, w których mieszczą się sklepiki, restauracje, herbaciarnie.
Tutaj kilka zdjęć z dzielnicy Gion (kliknij na obrazki, aby je powiększyć)
Kioto – dzielnica Gion
Kioto – dzielnica Gion
Kioto – dzielnica Gion
Kioto – dzielnica Gion
Kioto – dzielnica Gion
Uważny obserwator zauważył zapewne opisywane już przeze mnie witryny z atrapami potraw serwowanymi w danej restauracji. Warto zwrócić też uwagę na zawieszony przed wejściem płat tkaniny z pionowymi cięciami. To noren, tradycyjny element architektury japońskiej. Pierwotnie służył jako rodzaj wiatrołapu, chronił przed zimnem, wiatrem i wilgocią. Stosowano go również we wnętrzach do oddzielania pomieszczeń. Teraz to już bardziej element dekoracyjny, zazwyczaj ma na sobie logo lub nazwę lokalu.
Nogi już trochę odmawiają posłuszeństwa, więc do hotelu wracam metrem, tym razem linią JR, na którą działa mój JR Pass – w metrze jest wydzielone specjalne przejście nie zastawione bramką, przy którym stoi pracownik i kontroluje JR Passy i bilety innych osób, które z jakichś powodów nie mogą skorzystać z automatycznej bramki. Przy wyjściu ze stacji JR znowu mylę kierunki i nawet google maps są trochę zdezorientowane, niebieska kropka na mapie skacze bezradnie w te i we wte, trzy razy przechodzę przez to samo ogromne skrzyżowanie zanim w końcu obieram właściwy kierunek na hotel.
Idąc myślę o tym, że noc w Azji jest inna niż w Europie, taka bardziej gęsta, smolista. I nie ma to związku z oświetleniem ulic, ani z pogodą, ani z czystością powietrza. Ulice w Kioto są oświetlone bardzo dobrze i powietrze jest czyste, a mimo to ta ciemność jest bardziej podobna do źle oświetlonych zaułków na chińskiej prowincji niż do tak samo usianych lampami ulic powiedzmy Monachium.
Trzeci dzień mojej podróży dobiega końca… chyba zaczyna mi się podobać…