Prehistoryczne malowidła w jaskini Cueva de la Pileta

Jaskinia Cueva de la Pileta, do której można dotrzeć samochodem z Rondy w około 20 minut, jest warta polecenia już sama w sobie, bo jest to piękne miejsce, pełne malowniczych stalagmitów, stalaktytów, wysokich hal i wąskich przejść, jak na porządną jaskinię przystało. Ale prawdziwym skarbem tej jaskini są prehistoryczne malowidła, z których najstarsze datowane są na 20.000 lat p.n.e., czyli należą one do najstarszych w ogóle odkrytych malowideł jaskiniowych.

W jaskini nie ma zamontowanego na stałe oświetlenia, zwiedzający zostają wyposażeni w latarnie, co przydaje całej wyprawie uroku. Jaskinia jest od swojego odkrycia przed ponad stu laty w posiadaniu jednej i tej samej rodziny, i to członkowie tej rodziny sprzedają bilety i oprowadzają po jaskini. Zwiedzanie trwa trochę ponad godzinę i oprowadzający nas pan był bardzo profesjonalnym przewodnikiem. Nasza trójka była jedynymi zwiedzającymi nie mówiącymi po hiszpańsku, ale pan przewodnik bardzo dokładnie i w dobrym angielskim powtarzał nam większość informacji, które wcześniej opowiadał po hiszpańsku. Informacje były szczegółowe, ale fajnie wyważone między faktami historycznymi i anegdotkami.

Same malowidła też są piękne i na myśl o tym, że malowali je ludzie żyjący prawdopodobnie 20 tysięcy lat temu, aż mi ciarki po plecach przechodziły.

Bardzo polecam odwiedzenie tego miejsca!

Nie mam stamtąd żadnych zdjęć, bo fotografowanie i używanie jakiegokolwiek światła poza tymi dosyć słabymi latarniami jest zabronione – nie tak bardzo ze względu na malowidła, a bardziej ze względu na żyjące w jaskini nietoperze (które też podczas zwiedzana słychać i czuć 🙂 )

Z informacji praktycznych, to warto zarezerwować bilety wcześniej, bo grupki wpuszczane do jaskini są dosyć małe, około 20 osób, a są tylko bodajże 4 lub 5 zwiedzania dziennie. My jednego dnia musieliśmy odejść z kwitkiem (kupiliśmy tylko bilety na następny dzień) i było więcej takich jak my. A druga porada, to żeby wziąć ze sobą coś ciepłego na zwiedzanie – łatwo o tym w andaluzyjskim upale zapomnieć, ale w jaskini jest około 15 stopni, czyli mniej więcej 15 do 20 stopni różnicy w porównaniu z temperaturą na zewnątrz. Parę osób, które nie miały ze sobą nic do okrycia, pod koniec zwiedzania nieźle szczękało zębami.

Festiwal Feria de Ronda

Tak się złożyło, że przyjechaliśmy do Rondy w pierwszy dzień fiesty, czyli święta miasta, nazywanej Feria de Ronda lub świętem Pedro Romero. Miasto zaludniło się pięknościami wystrojonymi w kolorowe sukienki flamenco, a knajpki zapełniły się ludźmi tańczącymi, śpiewającymi i świętującymi do późnej nocy.

Pierwszego dnia ferii wieczorem przez miasto przeszła parada, na którą składało się wiele grup folklorystycznych w kolorowych kostiumach, tańczących tradycyjne tańce andaluzyjskie i sypiących konfetti z pięknie przystrojonych platform, a także nowocześni artyści z podświetlanymi instalacjami i muzyką w stylu techno. Dla mnie jednym z najciekawszych momentów był przejazd pań ubranych w historyczne kostiumy – te panie nazywają się Damas Goyesca, na cześć kobiet z obrazu Andaluzja – Feria de Ronda 2018 – jedno z moich ulubionych zdjęć: Damas Goyesca, nazwane tak na cześć dam z obrazu Francisco de Goya i co roku wybierane są aby reprezentować miasto Ronda. Ich stroje szyte są na miarę i kosztują kilka tysięcy euro. A panie Goyesca, jak zresztą i reszta uczestników parady, były w wyśmienitych humorach, co widać na zdjęciach.

Po paradzie impreza rozlała się na całe stare miasto, knajpki zapełniły się imprezującymi ludźmi, popijającymi wino i podrygującymi w rytm muzyki. W wielu miejscach grano muzykę na żywo, często były to rytmy flamenco i niesamowicie było widzieć, jak publiczność tańczyła do tych rytmów, jakby mimochodem najpierw poruszały się dłonie, potem nogi, potem włączały się do tego oczy, głowa, całe ciało i nagle cały stolik, a zachwilę pół lokalu było na nogach i w tańcu bliskim transowi. Bardzo jasno widać było, że ta kultura, to nie folklor zamknięty w muzeach i odkurzany raz do roku na paradę, tylko codzienność, oczywistość, z którą Hiszpanie spotykają się od maleńkości, i to w sensie dosłownym, bo do późna w nocy małe dzieci świętowały na rękach matek, chłonąc rytmy flamenco i całą atmosferę fiesty.

Na drugi dzień impreza przeniosła się do przemysłowej części Rondy, na teren targów. My dojechaliśmy tam samochodem, ale można tam też dotrzeć z centrum małą elektryczną ciuchcią, która służy jako shuttle między terenem targów i starym miastem. I znowu mogliśmy podziwiać miejscowe pięknośći w sukniach flamenco, a do tego jeszcze wspaniałe konie i ich jeźdźców, bo tego dnia odbywał się konkurs na najpiękniejsze zaprzęgi.

W kilku namiotach, wypełnionych po brzegi, można było skosztować tradycyjnych potraw i napić się wina, no i przede wszystkim schronić się przed palącym słońcem. Wieczorem czynne było też wesołe miasteczko (w ciągu dnia upał był na to za duży), ale niestety, ku wielkiej rozpaczy naszej latorośli, nie zostaliśmy na fieście tak długo, ponieważ musieliśmy wracać do Malagi.

Nie zobaczyliśmy też corridy, która jest częścią fiesty, ale tego akurat nikt z nas nie żałował – ze względów etycznych przede wszystkim, a do tego bilety są ponoć bardzo drogie i trudne do zdobycia.

A tutaj jeszcze kilka zdjęć przepięknych koni i równie pięknych jeźdźców:

 

A tutaj jeszcze krótki rzut oka na namioty, nic specjalnego, ale tak z reporterskiego obowiązku:

 

Ronda – moje prywatne „miejsce mocy”

Są takie miejsca na świecie, w których w szczególny sposób czujemy się połączeni z wszechświatem i sobą samym, miejsca promieniujące spokojem i harmonią. Ja takie miejsca nazywam miejscami mocy i jednym z takich miejsc jest dla mnie Ronda.

Kiedy patrzyłam na krajobraz rozciągający się wokół Rondy, nazywany Serranía de Ronda, na te siwiejące w oddali góry, otulone nawiewanym z pustyni pyłem, to cisnęły mi się na usta słowa Baczyńskiego „Pejzaż w powieki miękko wsiąka…”

Kilka zdjęć do pooglądania i pokontemplowania, najpierw te zrobione wieczorem po zachodniej stronie miasteczka:

A tutaj widok na drugą, wschodnią stronę, o wschodzie słońca:

 

Ronda – Wąwóz Tajo de Ronda i most Puente Nuevo

Ronda jest znana przede wszystkim z monumentalnego mostu łączącego dwie części starego miasta – starszą część mauryjska zwaną La Ciudad i nowszą część chrześcijańską El Mercadillo. Aż trudno uwierzyć, że rozpozcierający  się pomiędzy tymi dwiema częściami miasta wąwóz wyżbłobiony został przez tak maleńką rzeczkę, jaką jest przepływająca tamtędy Río Guadalevín.

Most Puente Nuevo naprawdę robi wrażenie, i w dzień, i pięknie podświetlony w nocy. Tutaj kilka zdjęć z różnych perspektyw:

Całe miasteczko Ronda jest spektakularnie położone nad wąwozem Tajo de Ronda – warto poświęcić chwilę na spacer, zarówno dołem wąwozu, jak i jego koroną, żeby podziwiać te zapierające dech w piersiach widoki:

Ronda – stare miasto

Samo miasteczko Ronda zachwyciło nas harmonią wizualną, bo prawie wszystkie domy są białe, a szyldy reklamowe są zunifikowane, czarne z białą czcionką, przez co na uliczkach panuje graficzny porządek. Ronda jest malutka i jej starą część można przejść w zdłuż i wszerz w pół godziny, ale lepiej jest sobie nieśpiesznie spacerować uliczkami i smakować te andaluzyjskie klimaty.

Stare miasto w Rondzie jest podzielone na dwie części, mauryjską i późniejszą chrześcijańską. My jakoś bardziej trzymaliśmy się części chrześcijańskiej, która była też bardziej wypełniona życiem i ludźmi. Część mauryjska też jest urocza, ale trochę bardziej „zaspana”, jakoś nie mieliśmy tam żadnych olśnień estetycznych, dlatego nie mam stamtąd wiele zdjęć.

 

 

 

Mijas – biała wioska (pueblo blanco)

Około 40 minut samochodem od Malagi położona jest biała wioska (pueblo blanco) Mijas. I rzeczywiście, jest to urocze miasteczko i miły cel na popołudniową wycieczkę z Malagi. Szkopuł w tym, że przez tą niedużą odległość od Malagi miejsce to jest też celem wielu zorganizowanych wycieczek i niestety w naszym odczuciu zatraciło naturalny charakter – ja osobiście nie mogłam się oprzeć wrażeniu, że jestem w żywym skansenie, w którym wszystko jest przygotowane pod turystów.

Doszliśmy do wniosku, że dobrym znakiem ostrzegawczym jest, jeśli przed prawie każdym lokalem są wyłożone karty dań po chińsku i japońsku. Nie mam nic przeciwko Chińczykom i Japończykom, a wręcz darzę te nacje wielką sympatią, ale to jest dla mnie znak dosyć nieszczęśliwej komercjalizacji tego miasteczka. Szczęśliwie dojechaliśmy do Mijas pod koniec dnia, kiedy masy turystów właśnie ładowały się do licznych autokarów, więc nie przeżyliśmy najgorszego tłoku.

A tutaj jeszcze kilka uroczych detali

Na szczycie wzgórza w centrum Mijas jest mały i miły ogród botaniczny z którego roztaczają się piękne widoki na samo Mijas, otaczające je pagórki i wybrzeże:

 

Gdzie zjeść w Mijas? My zdecydowaliśmy się na Aroma Cafe & Secret Garden. Miejsce to ma rzeczywiście piękny ogród i siedzi się tam bardzo przyjemnie w cieniu drzew. Jedzenie niestety nas rozczarowało – potrawy aspirują do miana kreatywnych, ale niestety kucharzowi brakuje umiejętności i wyobraźni gastronomicznej. W stosunku do jakości ceny były zdecydowanie zawyżone. Obsługa też taka sobie. Typowe dla lokali, które nastawiają się na to, żeby gości „oskubać”, bo wiedzą, że to turyści, którzy są w tym miejscu tylko  na kilka chwil i na pewno nie wrócą tu szybko, więc nie trzeba dbać o reputację.

 

Podsumowanie: urocze miejsce, które niestety wpadło w sidła przemysłu turystycznego, są inne o wiele bardziej autentyczne białe wioski, które warto odwiedzić.

Na koniec zdjęcie osiołka, który ciągnie wózek z turystami – komu się nie chce chodzić, może sobie zrobić rundkę po mieście w wagoniku ciągniętym przez właśnie tak ustrojone osiołki:

 

To  są zapiski  z podróży do Andaluzji, która odbyła się w sierpniu 2018. Podóżowaliśmy indywidualnie. tutaj cała lista miejsc, które moim zdaniem warto zobaczyć w Maladze, a tutaj cały plan podróży po Andaluzji.

Wszystkie zamieszczone tutaj opinie o miejscach  i lokakalach wyrażają tylko moją opinię i nie były sponsorowane.