Ronda i okolice – co warto zjeść, gdzie warto zjeść?

Im dalej od Malagi, tym bardziej tradycyjna i mniej różnorodna jest oferta kulinarna, co nie znaczy, że nam to w jakikolwiek sposób przeszkadzało! W końcu po to byliśmy w Andaluzji, żeby jeść po tutejszemu 🙂

Co nas bardzo urzekło, to szacunek do prostych składników, duma z regionu i własnych wyrobów i jeszcze lepszy niż w Maladze stosunek jakości do ceny. Może to dlatego, że jesteśmy przyzwyczajeni do cen monachijskich, ale dla nas to jedzenie było niewiarygodnie tanie…

W Rondzie wypróbowaliśmy restaurację Casa Quino na starym mieście. Zjedliśmy tam kolację bez większych bajerów, ale byliśmy bardzo zadowoleni. Nie polecam zupy czosnkowej, ale za to pasztet z kaczej wątróbki z własnego wyrobu marmoladą z czerwonych owoców był hitem wieczoru!

Ponieważ włóczyliśmy się trochę po okolicach Rondy, to dwa razy zjedliśmy też poza miastem, w andaluzyjskiej pampie.

Restaurację Las Banderas wybraliśmy ze względu na bliskość jaskini Cueva de la Pileta, którą odwiedzaliśmy tego dnia i ze względu na idylliczne położenie. Samo jedzenie było OK, chociaż nie jest to kuchnia wytworna, raczej taka bardzo swojska, w restauracji oprócz nas nie było żadnych turystów, tylko lokalsi, którzy najwidoczniej dobrze się znali z właścicielami restauracji. Po lokalu pałętały się dzieci i psy gospodarzy, menu dnia było spisane kulfoniastym pismem na zwykłej kartce papieru. Obsługa nie mówiła po angielsku, ale bardzo starała się polecić nam według nich najlepsze potrawy, wspólnymi siłami i przy pomocy google translate udało nam się zamówić obiad 🙂 Chyba nie muszę dodawać, że uwielbiamy takie klimaty 🙂  Tutaj lokalizacja Las Banderas na mapie.

Na jeszcze bardziej swojskie klimaty natrafiliśmy w malutkim miasteczku Benaojan, około 30 minut od Rondy. W poszukiwaniu lokalnego kolorytu zatrzymaliśmy się na obiad w jednej z dwóch restauracji, jakie były do wyboru w tym miejscu: Estation de Benaojan, taka knajpa dworcowa przy malutkiej stacyjce kolejowej. Trafiliśmy na bardzo dobre domowe jedzenie w śmiesznych dla nas cenach i przede wszystkim na przefajne klimaty, które chyba można opisać jako skrzyżowanie polskiego baru mlecznego z niemiecką Eckkneipe (to taka knajpa na rogu, do której przychodzą starzy bywalcy i traktują ją jak przedłużenie swojego mieszkania). I znowu oprócz nas sami lokalsi, w menu z osiem potraw wypisanych ręcznie na tablicy, chociaż inni klienci nawet tego nie czytali, tylko w luźniej pogawędce z obsługą dowiadywali się co jest i coś z tego wybierali – przynajmniej tak nam się wydaje na podstawie naszej ubogiej znajomości hiszpańskiego). Na ścianie telewizor (to jest w ogóle typowe dla andaluzyjskich restauracji), na stolikach przepyszne oliwki. Oliwa i ocet w plastikowych butelkach, ale takiej jakości, że dostępne u nas oliwy z pięknymi  etykietkami mogą się schować ze wstydu. Właśnie dla takich klimatów jeździmy po świecie 🙂 Tutaj lokalizacja Estation de Benaojan.

 

Prehistoryczne malowidła w jaskini Cueva de la Pileta

Jaskinia Cueva de la Pileta, do której można dotrzeć samochodem z Rondy w około 20 minut, jest warta polecenia już sama w sobie, bo jest to piękne miejsce, pełne malowniczych stalagmitów, stalaktytów, wysokich hal i wąskich przejść, jak na porządną jaskinię przystało. Ale prawdziwym skarbem tej jaskini są prehistoryczne malowidła, z których najstarsze datowane są na 20.000 lat p.n.e., czyli należą one do najstarszych w ogóle odkrytych malowideł jaskiniowych.

W jaskini nie ma zamontowanego na stałe oświetlenia, zwiedzający zostają wyposażeni w latarnie, co przydaje całej wyprawie uroku. Jaskinia jest od swojego odkrycia przed ponad stu laty w posiadaniu jednej i tej samej rodziny, i to członkowie tej rodziny sprzedają bilety i oprowadzają po jaskini. Zwiedzanie trwa trochę ponad godzinę i oprowadzający nas pan był bardzo profesjonalnym przewodnikiem. Nasza trójka była jedynymi zwiedzającymi nie mówiącymi po hiszpańsku, ale pan przewodnik bardzo dokładnie i w dobrym angielskim powtarzał nam większość informacji, które wcześniej opowiadał po hiszpańsku. Informacje były szczegółowe, ale fajnie wyważone między faktami historycznymi i anegdotkami.

Same malowidła też są piękne i na myśl o tym, że malowali je ludzie żyjący prawdopodobnie 20 tysięcy lat temu, aż mi ciarki po plecach przechodziły.

Bardzo polecam odwiedzenie tego miejsca!

Nie mam stamtąd żadnych zdjęć, bo fotografowanie i używanie jakiegokolwiek światła poza tymi dosyć słabymi latarniami jest zabronione – nie tak bardzo ze względu na malowidła, a bardziej ze względu na żyjące w jaskini nietoperze (które też podczas zwiedzana słychać i czuć 🙂 )

Z informacji praktycznych, to warto zarezerwować bilety wcześniej, bo grupki wpuszczane do jaskini są dosyć małe, około 20 osób, a są tylko bodajże 4 lub 5 zwiedzania dziennie. My jednego dnia musieliśmy odejść z kwitkiem (kupiliśmy tylko bilety na następny dzień) i było więcej takich jak my. A druga porada, to żeby wziąć ze sobą coś ciepłego na zwiedzanie – łatwo o tym w andaluzyjskim upale zapomnieć, ale w jaskini jest około 15 stopni, czyli mniej więcej 15 do 20 stopni różnicy w porównaniu z temperaturą na zewnątrz. Parę osób, które nie miały ze sobą nic do okrycia, pod koniec zwiedzania nieźle szczękało zębami.

Festiwal Feria de Ronda

Tak się złożyło, że przyjechaliśmy do Rondy w pierwszy dzień fiesty, czyli święta miasta, nazywanej Feria de Ronda lub świętem Pedro Romero. Miasto zaludniło się pięknościami wystrojonymi w kolorowe sukienki flamenco, a knajpki zapełniły się ludźmi tańczącymi, śpiewającymi i świętującymi do późnej nocy.

Pierwszego dnia ferii wieczorem przez miasto przeszła parada, na którą składało się wiele grup folklorystycznych w kolorowych kostiumach, tańczących tradycyjne tańce andaluzyjskie i sypiących konfetti z pięknie przystrojonych platform, a także nowocześni artyści z podświetlanymi instalacjami i muzyką w stylu techno. Dla mnie jednym z najciekawszych momentów był przejazd pań ubranych w historyczne kostiumy – te panie nazywają się Damas Goyesca, na cześć kobiet z obrazu Andaluzja – Feria de Ronda 2018 – jedno z moich ulubionych zdjęć: Damas Goyesca, nazwane tak na cześć dam z obrazu Francisco de Goya i co roku wybierane są aby reprezentować miasto Ronda. Ich stroje szyte są na miarę i kosztują kilka tysięcy euro. A panie Goyesca, jak zresztą i reszta uczestników parady, były w wyśmienitych humorach, co widać na zdjęciach.

Po paradzie impreza rozlała się na całe stare miasto, knajpki zapełniły się imprezującymi ludźmi, popijającymi wino i podrygującymi w rytm muzyki. W wielu miejscach grano muzykę na żywo, często były to rytmy flamenco i niesamowicie było widzieć, jak publiczność tańczyła do tych rytmów, jakby mimochodem najpierw poruszały się dłonie, potem nogi, potem włączały się do tego oczy, głowa, całe ciało i nagle cały stolik, a zachwilę pół lokalu było na nogach i w tańcu bliskim transowi. Bardzo jasno widać było, że ta kultura, to nie folklor zamknięty w muzeach i odkurzany raz do roku na paradę, tylko codzienność, oczywistość, z którą Hiszpanie spotykają się od maleńkości, i to w sensie dosłownym, bo do późna w nocy małe dzieci świętowały na rękach matek, chłonąc rytmy flamenco i całą atmosferę fiesty.

Na drugi dzień impreza przeniosła się do przemysłowej części Rondy, na teren targów. My dojechaliśmy tam samochodem, ale można tam też dotrzeć z centrum małą elektryczną ciuchcią, która służy jako shuttle między terenem targów i starym miastem. I znowu mogliśmy podziwiać miejscowe pięknośći w sukniach flamenco, a do tego jeszcze wspaniałe konie i ich jeźdźców, bo tego dnia odbywał się konkurs na najpiękniejsze zaprzęgi.

W kilku namiotach, wypełnionych po brzegi, można było skosztować tradycyjnych potraw i napić się wina, no i przede wszystkim schronić się przed palącym słońcem. Wieczorem czynne było też wesołe miasteczko (w ciągu dnia upał był na to za duży), ale niestety, ku wielkiej rozpaczy naszej latorośli, nie zostaliśmy na fieście tak długo, ponieważ musieliśmy wracać do Malagi.

Nie zobaczyliśmy też corridy, która jest częścią fiesty, ale tego akurat nikt z nas nie żałował – ze względów etycznych przede wszystkim, a do tego bilety są ponoć bardzo drogie i trudne do zdobycia.

A tutaj jeszcze kilka zdjęć przepięknych koni i równie pięknych jeźdźców:

 

A tutaj jeszcze krótki rzut oka na namioty, nic specjalnego, ale tak z reporterskiego obowiązku:

 

Ronda – moje prywatne „miejsce mocy”

Są takie miejsca na świecie, w których w szczególny sposób czujemy się połączeni z wszechświatem i sobą samym, miejsca promieniujące spokojem i harmonią. Ja takie miejsca nazywam miejscami mocy i jednym z takich miejsc jest dla mnie Ronda.

Kiedy patrzyłam na krajobraz rozciągający się wokół Rondy, nazywany Serranía de Ronda, na te siwiejące w oddali góry, otulone nawiewanym z pustyni pyłem, to cisnęły mi się na usta słowa Baczyńskiego „Pejzaż w powieki miękko wsiąka…”

Kilka zdjęć do pooglądania i pokontemplowania, najpierw te zrobione wieczorem po zachodniej stronie miasteczka:

A tutaj widok na drugą, wschodnią stronę, o wschodzie słońca:

 

Ronda – Wąwóz Tajo de Ronda i most Puente Nuevo

Ronda jest znana przede wszystkim z monumentalnego mostu łączącego dwie części starego miasta – starszą część mauryjska zwaną La Ciudad i nowszą część chrześcijańską El Mercadillo. Aż trudno uwierzyć, że rozpozcierający  się pomiędzy tymi dwiema częściami miasta wąwóz wyżbłobiony został przez tak maleńką rzeczkę, jaką jest przepływająca tamtędy Río Guadalevín.

Most Puente Nuevo naprawdę robi wrażenie, i w dzień, i pięknie podświetlony w nocy. Tutaj kilka zdjęć z różnych perspektyw:

Całe miasteczko Ronda jest spektakularnie położone nad wąwozem Tajo de Ronda – warto poświęcić chwilę na spacer, zarówno dołem wąwozu, jak i jego koroną, żeby podziwiać te zapierające dech w piersiach widoki:

Ronda – stare miasto

Samo miasteczko Ronda zachwyciło nas harmonią wizualną, bo prawie wszystkie domy są białe, a szyldy reklamowe są zunifikowane, czarne z białą czcionką, przez co na uliczkach panuje graficzny porządek. Ronda jest malutka i jej starą część można przejść w zdłuż i wszerz w pół godziny, ale lepiej jest sobie nieśpiesznie spacerować uliczkami i smakować te andaluzyjskie klimaty.

Stare miasto w Rondzie jest podzielone na dwie części, mauryjską i późniejszą chrześcijańską. My jakoś bardziej trzymaliśmy się części chrześcijańskiej, która była też bardziej wypełniona życiem i ludźmi. Część mauryjska też jest urocza, ale trochę bardziej „zaspana”, jakoś nie mieliśmy tam żadnych olśnień estetycznych, dlatego nie mam stamtąd wiele zdjęć.