Tokio – dzielnica Sumida – kawa parzona na zimno i Pikotaro

Ociągam się ze skończeniem mojego spaceru nad brzegiem Sumidy, ale robi się już naprawdę ciemno, a bulwary nad rzeką pustoszeją i nie wszędzie dociera światło latarń. Japonia to bardzo bezpieczny kraj, ale ja wyznaję zasadę, że losu nie należy kusić, zwłaszcza jeśli jest się podróżującą w pojedynkę kobietą. Poza tym robię się głodna, więc czas zapuścić się w ludniejsze rejony miasta. Kieruję się więc w stonę Tokio Tower, pięknie oświetlonego i doskonale widocznego punktu orientacyjnego.

Zachodzę do bardzo przytulnie wyglądającej malutkiej kawiarni w pobliżu Tokio Tower. Po tygodniu odżywiania się prawie wyłącznie japońskim jedzeniem mam dzisiaj ochotę na coś bardziej europejskiego, więc zamawiam sandwicza z sałatką. Ale element japoński też jest, a mianowicie kawa parzona na zimno (czy da się „parzyć” na zimno??? angielska nazwa „cold drip” jest bardziej adekwatna). Czytałam, że taka kawa jest bardzo popularna w Japonii, więc próbuję… i przeżywam olśnienie. Nie jestem kawoszem, ale ten napój naprawdę zdobył moje uznanie. Bardzo aromatyczny, esencjonalny wręcz, a jednocześnie lekki, bez goryczki czy kwaśnego posmaku na końcu języka. Podany z kostką lodu wyśmienicie orzeźwia. Polecam z czystym sercem.

Oprócz kawy bardzo podoba mi się też japoński zwyczaj zostawiania torebek, plecaków lub zakupów w specjalnych koszykach, które obsługa przynosi do stolika. Dzięki temu torebka lub inne rzeczy nie zajmują miesca na dodatkowym krześle i nie walają się po podłodze. To jest jedna z rzeczy, które z chęcią przeniosłabym do Europy!

Po kolacji docieram w końcu do Tokio Tower. Przez moment biję się z myślami, czy by nie wyjechać do góry, by pooglądać sobie miasto z góry, ale rezygnuję z tego, cena wydaje mi się zbyt wygórowana. Obczajam więc tylko centrum handlowe usytuowane w dolnych kondygnacjach budynku. I znowu, sam dom towarowy nie spodobał mi się wcale. Trafiłam na dział z zabawkami i chciałam kupić mojej córce jakiś fajny prezent, ale naprawdę nic fajnego nie było, wszystko jakieś takie chłamowate, a do tego tak ogłuszający jazgot (muzyka, ogłoszenia, reklamy, prezentacje, czort wie co jeszcze), że ewakuowałam się stamtąd bardzo szybko. Przeniosłam się do części gastronomicznej, która jak zwykle okazała się godna uwagi. Obłowiłam się w rozmaite słodycze – połowa mojej podróży już minęła, więc czas zaopatrzyć się w prezenty dla rodziny i znajomych…

Przy okazji natrafiam na tego pana:

Pikotaro - autor hitu PPAP (pen pineaple apple pen)

Pikotaro – autor hitu PPAP (pen pineaple apple pen)

To Pikotaro, czyli artysta słynny głównie z jednego przeboju, który w Japonii osiągnął ponoć popularność porównywalną do „Gangnam style”. Nawet w niemieckiej prasie codziennej czytałam o fenomenie jego piosenki „Pen pineapple apple pen”. Japończycy mają bardzo specyficzne, bardzo subtelne poczucie humoru… Tutaj klip Pikotaro w wersji oficjalnej:

 

To  są zapiski  z podróży do Japonii, która odbyła się na przełomie października i listopada 2016. Podróżowałam sama, podróż była zorganizowana indywidualnie przeze mnie.

Tokio – spacer nad rzeką Sumida

Ponieważ „zaliczyłam” już dzisiaj jeden zabytek, więc w myśl zasady slow travelling pod wieczór postanowiłam pospacerować sobie bez celu nad rzeką Sumidą i zahaczyć o dzielnicę na drugim brzegu, która też nazywa się Sumida.

I jak to często w moim przypadku bywa, takie bezcelowe wycieczki prowadzą do fantastycznych odkryć. Tym razem okazało się, że odkryłam moje własne, prywatne miejsce mocy. Pisałam już o tym w poście o świątyni Fushimi Inari w Kioto, że są takie miejsca, w których w szczególny sposób czujemy związek z ziemią, z energią wszechświata, z sobą samym. Są miejsca, które większość ludzi uznaje za miejsca mocy, ale ja wierzę, że każdy ma też swoje własne, subiektywnie odczuwane miejsca mocy. Nie muszą one być nawet jakoś specjalnie piękne, niekoniecznie muszą być nawet umiejscowione w naturze. Tak jak w przypadku mojego dzisiejszego spaceru: owszem, jest element natury w postaci rzeki, ale cała reszta to masy betonu i stali, a mimo to czułam to dziwne, niemal magiczne przyciąganie. Miałam bardzo klarowną świadomość TU i TERAZ, a jednocześnie czułam się malutką cząstką wielkiego wszechświata…

Zanim zrobi się zbyt ezoterycznie, tutaj kilka zdjęć z mojego spaceru:

 

To  są zapiski  z podróży do Japonii, która odbyła się na przełomie października i listopada 2016. Podróżowałam sama, podróż była zorganizowana indywidualnie przeze mnie.

Tokio – świątynia Senso-ji i święto Shichi-go-san (święto 7-5-3)

Posilona i w wyśmienitym nastroju dotarłam w końcu do świątyni Senso-ji – najstarszej świątyni w Tokio.

Na teren świątyni wchodzi się przez imponującą bramę Kaminari-mon (brama grzmotów). Wewnątrz bramy zamocowana jest przeogromna papierowa latarnia, w kolorze czerwonym i z granatowymi znakami – ta kolorystyka ma powodować skojarzenia z burzowymi chmurami i piorunami). Za bramą znajduje się wąska uliczka (Namamise-dori), z obydwu stron obstawiona dziesiątkami budek oferujących niezliczone pamiątki: wachlarze, drzeworyty, kimona, zabawki, podkoszulki, słodycze i co tam jeszcze dusza turysty zapragnie.

Na końcu uliczki ze straganami stoi jeszcze jedna brama, zwana Hōzō-mon, nieco mniejsza od Kaminari-mon, ale dosyć do niej podobna, co początkowo wzbudziło we mnie lekką konfuzję, bo zdawało mi się, że pomyliłam kierunki. Dziedziniec świątyni spowity jest dymem, który służy do rytualnego oczyszczenia, tak samo jak woda w studni. Wierni dokonują rytualnych ablucji zanim wejdą do głównej hali świątyni, która poświęcona jest Kannon, bogini miłosierdzia i płodności.

Do kompleksu świątynnego należą jeszcze inne budynki, pagoda, świątynia shinto, ogród, ale szczerze mówiąc nie wczuwałam się za bardzo w ich oglądanie, dlatego i tutaj nie będę im poświęcać miejsca. Największą frajdę sprawiało mi oglądanie ludzi, zwykłych wiernych, którzy przybyli do świątyni na modlitwę i turystów, którzy wystrojeni w tradycyjne stroje (prawdopodobnie w większości wypożyczone) strzelali sobie jednego selfika za drugim.

Przy przeglądaniu zdjęć już po powrocie zauważyłam, że nie zrobiłam tego dnia ani jednego zdjęcia latarni Kaminari, chyba mnie ogarnęła jakaś pomroczność jasna, może to od tego dymu mi rozum zamgliło. Ewentualnych czytelników upraszam o wyrozumiałość, a poniżej zamieszczam kilka fotek ze świątyni Senso-ji:

A tutaj kilka snapszotów turystów w malowniczo kolorowych strojach:

Na wizytę w świątyni  Senso-ji z premedytacją wybrałam sie 15 listopada – na ten dzień przypada bowiem święto Shichi-go-san (święto 7-5-3). Jest to święto dzieci w wieku trzech, pięciu i siedmiu lat. Pierwotnie wiązało się ono z obrzędami inicjacji, przejścia z wieku małego bezrozumnego dziecka do wieku dzieci „dużych” – rytuały różniły się podobno w zależności od regionu Japonii, ale na przykład dopiero po skończeniu trzech lat dzieciom zapuszczano włosy (przed ukończeniem tego wieku głowy dzieci golono). W wieku pięciu lat chłopcy po raz pierwszy mogli założyć tradycyjny strój hakama, a dziewczynki po skończeniu siedmiu lat mogły przepasać kimono ozdobnym pasem obi. Do dzisiaj z tych rytuałów przetrwał zwyczaj ubierania dzieci w tradycyjne japońskie stroje i wizyta w lokalnej świątyni shinto.

Możliwość zobaczenia tych przesłodkich japońskich dzieciaków poubieranych w kimona i hakamy, w towarzystwie rodziców w równie eleganckich strojach, była dla mnie prawdziwą gratką. Tutaj kilka zdjęć:

 

To  są zapiski  z podróży do Japonii, która odbyła się na przełomie października i listopada 2016. Podróżowałam sama, podróż była zorganizowana indywidualnie przeze mnie.

Tokio – spacer po dzielnicy Asakusa

Dzisiaj czas na zwiedzanie najstarszej świątyni buddyjskiej w Tokio: Senso-ji. Mój sympatyczny apartament znajduje się rzut beretem od tego miejsca, więc wybieram się tam na piechotę, a przy okazji oglądam sobie dokładniej „moją” dzielnicę, czyli Asakusę.

Asakusa to bardzo przyjemna dzielnica, zobaczcie zresztą sami:

Po drodze zachodzę do małej przytulnej restauracyjki na przekąskę. Takoyaki tym razem w wersji z płatkami bonito (wędzony i suszony tuńczyk, w postaci ultracienkich płatków), znowu przepyszne… Na deser raczę się lodami z matchą – kremowe, nie za słodkie, z charakterystycznym aromatem, mniam, od razu zostaję fanem.

 

To  są zapiski  z podróży do Japonii, która odbyła się na przełomie października i listopada 2016. Podróżowałam sama, podróż była zorganizowana indywidualnie przeze mnie.

Tokio – spotkanie z lokalsami

Mija pierwszy tydzień mojej podróży i chociaż niezmiernie mi się podoba podróżowanie w pojedynkę, to pomału nabieram ochoty na jakiś kontakt z ludźmi, najchętniej z tubylcami.

Na szczęście istnieje taki fajny portal, który się nazywa meetup. Meetup działa w wielu dużych miastach na całym świecie i jest  świetną okazją do poznania wszelkiej maści zapaleńców, od hobbystycznych fotografów i miłośników zumby po hodowców chomików. W Tokio meetup ma przeogromną masę użytkowników, więc mogłam przebierać do woli w spotkaniach. Zdecydowałam się na grupę oferującą japońsko-angielską wymianę językową. Chodzi o to, że Japończycy uczą się angielskiego trochę tak jak my Łaciny, czyli głównie kują gramatykę i słówka, ale nie uczą się w szkole konwersacji. Ludzie, którzy na prawdę są zmotywowani do nauki, szukają różnych sposobów, żeby mieć styczność z prawdziwym językiem. No a wszelkiej maści ekspaci i inni pasjonaci japońskiego też cieszą się, kiedy mogą poćwiczyć swoje nowo nabyte umiejętności lingwistyczne.

Grupa miała się spotkać o 19-tej na stacji Ueno, przy bramkach kolejki JR. I faktycznie, o 19 pojawiła się tam dziewczyna z tekturową tabliczką z napisem „meetup”, a wokół niej szybko skrystalizowała się grupka kilkunastu osób, głównie Japończyków. Poszliśmy do pobliskiego bardzo przytulnego pubu, gdzie mieliśmy zarezerwowaną dla nas trochę spokojniejszą niszę. Okazało się, że ten meetup jest organizowany komercyjnie, trzeba było opłacić 500 jenów za udział. W cenie było jedno piwo lub inny napój, więc był to w miarę dobry interes. Dziewczyna z tabliczką rozdała nam naklejki, na których mieliśmy napisać nasze imiona i przykleić sobie w widocznym miejscu, a potem podzieliła nas na 4 grupy, cztero- lub pięcioosobowe i ogłosiła, że teraz będziemy rozmawiać po angielsku. Po dwudziestu minutach była zmiana – kolej na ćwiczenie języka japońskiego. Potem przetasowanie grup. I tak trzy razy. A potem część oficjalna się kończy, niektórzy wychodzą, a mała grupka zostaje jeszcze na miłe pogaduszki, tym razem już tylko po angielsku.

Bardzo sympatyczny wieczór, przemili ludzie. W większości Japończycy szlifujący swój angielski, głównie faceci, sporo studentów przygotowujących się do swego rodzaju egzaminów, po których albo dostaną angaż u wymarzonego pracodawcy albo nie. Dziewczyna po prawie pracująca w ratuszu, która marzy o poprawieniu swoich szans na karierę. Chłopak z działu sprzedaży w firmie IT.

Osób próbujących swoich sił po japońskku niewiele, jeden expat – pasjonat japonistyki, który z ogromnym zacięciem i zacietrzewieniem dyskutował jakieś niuanse z zakamarków japońskiej gramatyki (nawet ultra-uprzejmi Japończycy po kilkunastu minutach mieli go dość), jeden Japończyk koło sześćdziesiątki, który wychował się w Stanach, nie nauczył języka w domu rodzinnym i teraz próbuje wracać do swoich korzeni oraz dwie studentki podróżujące po świecie w ramach swojego „gap year” i w Japonii dorabiające sobie jako nauczycielki języka angielskiego. Nauczyciel angielskiego to w ogóle jeden z nielicznych zawodów dostępnych dla obcokrajowców, ze względu na restrykcyjne regulacje prawne (Japonia chroni swój rynek pracy) i na kulturę korporacyjną, w której nie do pomyślenia jest zatrudnienie człowieka bez płynnej znajomości japońskiego. Pomimo swojej nowoczesności Japonia nadal pozostaje krajem dosyć hermetycznym.

Ja się jakoś specjalnie na naukę japońskiego nie nastawiałam, wiedząc, że zostanę tu jeszcze tylko przez tydzień i w tym czasie świetnie dam sobie radę po angielsku i w międzynarodowym języku gestów i mimiki. Dowiedziałam się jedynie, jak się moje imię pisze po japońsku, niestety, kartka na której to miałam zapisane gdzieś mi zginęła, więc zdjęcia nie będzie 🙁

Dużo bardziej ciekawiło mnie spotkanie z ludźmi, ich historie, ich reakcje na moje historie. Bardzo duże zainteresowanie wywołaly zwłaszcza moje opowieści o systemie urlopu rodzicielskiego w Niemczech (14 miesięcy płatnych, w tym 2 tylko dla ojca), że mój mąż wykorzystał z tego 4 miesiące oraz fakt, że będąc matką przedszkolaka pracuję na cały etat – zwłaszcza ta dziewczyna prawniczka dopytywała się o wszystkie szczegóły i chyba widziałam w jej oczach mieszaninę zazdrości i smutku. A jeden z tych chłopaków, sam żonaty i ojciec dwójki dzieci, spytał z autentycznym zdziwieniem i niedowierzaniem, jak to możliwe, że mój mąż pozwolił mi pojechać w podróż samej (ten sam chłopak, przemiły zresztą, który siedział po długim dniu pracy w pubie szlifując swój angielski, kiedy jego żona opiekowała się dziećmi – on sam stwierdził, że jego żona nie pracuje i wieczorami raczej nigdzie nie wychodzi). Wiedziałam już wtedy, że Japonia jest pod względem podziału ról bardzo konserwatywna, ale co innego teoria, a co innego reakcje ludzi z krwi i kości. Te reakcje potwierdziły to, co czytałam w wielu artykułach, mianowicie że kobiety pracujące nie mają w Japonii łatwego życia, i to nawet jako singielki: nawet dobrze wykształcone są raczej delegowane do prac pomocniczych i mało prestiżowych, przy takim samym wykształceniu dostają średnio 30% mniej pensji niż koledzy. Po zostaniu matką większość z nich rezygnuje z pracy, bo nie ma żłobków i przedszkoli i jednocześnie jest ogromna presja na bycie idealną matką, no i nie da się tego ogarnąć organizacyjnie przy korporacyjnej kulturze zostawania w pracy po godzinach. Nawet jeśli Japonki wracają do pracy po odchowaniu dzieci, to zazwyczaj na częśc etatu i znowu na stanowiska mało rozwojowe. Taka ciekawostka: w raporcie o równości płci Światowego Forum Ekonomicznego Japonia zajmuje w roku 2016 miejsce 111, za Swazilandem, Etiopią i Nepalem. Polska jest na miejscu 38.

Pomijając ten przyciężki temat nierówności płci, to wieczór był naprawdę udany, polecam taki meetup każdemu podróżnikowi, bardzo ciekawy sposób na liźnięcie kolorytu kraju nie od strony zabytków, tylko tubylców z krwi i kości.

 

To  są zapiski  z podróży do Japonii, która odbyła się na przełomie października i listopada 2016. Podróżowałam sama, podróż była zorganizowana indywidualnie przeze mnie.

Tokio – Shibuya

Dzisiaj pogoda niezbyt fajna, zimna mżawka nie zachęca do długich eskapad. W myśl zasady slow travelling postanawiam dzisiaj sobie odpocząć i dlatego przedpołudnie spędzam w moim apartamencie na czytaniu, pisaniu pamiętnika i sortowaniu dotychczas zrobionych zdjęć. Wypełzam tylko na chwilę do najbliższego konbini po ciepłego pierożka z nadzieniem, a potem to już tylko grzeję się pod kołderką i dogrzewam moje lokum dmuchawą klimatyzacji. Tak jak większość budynków w Japonii, mój apartament ma bylejakie okna, a jedyną możliwością ogrzania pomieszczenia jest zamontowana nad oknem klimatyzacja. W łazience jest przeraźliwie zimno, szczękam zębami wychodząc spod prysznica.

Japończycy w zimie marzną. Brak solidnych możliwości ogrzewania pomieszczeń jest, przy tym poziomie technologicznego rozwoju, jakimś misterium fascinosum. Szukałam wytłumaczenia tego zjawiska po internetach, ale żadnej sensownej odpowiedzi nie znalazłam. Teorie są różnorakie, na przykład taka, że w Japonii domy buduje się z lekkich materiałów, aby lepiej znosiły trzęsienia ziemi. Albo taka, że zimy są krótkie i montowanie kaloryferów czy ogrzewania podłogowego nie opłaca się na kilka tygodni w roku. Albo jeszcze taka fajna teoria, że mężczyźni w ciągu dnia są w pracy, a w weekendy też oddają się hobby poza domem, więc nie czują doskwierającego zimna, a ponieważ w budownictwie decydujący głos mają mężczyźni, więc nie zawracają sobie głowy ogrzewaniem, którego brak ich po prostu bezpośrednio nie dotyczy – a kobiety marzną…

Tak jak już pisałam w poście z Kioto, podgrzewane toalety nabierają w tych warunkach całkiem innego sensu. Wyśmienitym wynalazkiem zdaje się też być kotatsu, czyli niski stół z ogrzewaniem wbudowanym pod blatem i ze zwisającymi z każdej strony grubymi kocami. Ponoć rodziny spędzają przy kotatsu długie zimowe wieczory, co mnie bynajmniej nie dziwi.

Po południu stwierdzam, że już dość leniuchowania i postanawiam wznowić program turystyczny. Cel: dzielnica Shibuya z jej sławnym skrzyżowaniem. W wyobraźni zbiorowej właśnie to miejsce pojawia się niezwłocznie kiedy padają hasła „japońskie miasta”, „miejski tłum”, „urbanizacja”. Jadę więc obejrzeć ten mit i topos, podobno największe i najbardziej zatłoczone skrzyżowanie w Japonii, a niektórzy śmią twierdzić, że i na całym świecie.

Po dokładniejszym przestudiowaniu mapa metra nie wydaje mi się już taka zawiła. Linie oznaczone są kolorami, a stacje są opisane również w alfabecie łacińskim i dodatkowo mają numery, więc nawet jeśli ktoś sobie nie radzi z obco brzmiącymi japońskimi nazwami, to zawsze może rozpoznać stację po numerze. Bez problemu dostaję się więc do dzielnicy Shibuya i jeszcze z okien stacji kolejki JR mogę podziwiać TO skrzyżowanie:

Stoję sobie tak i patrzę na to skrzyżowanie i znowu lekka mgiełka rozczarowania zaczyna owiewać to, co widzę. No owszem, skrzyżowanie duże. Ludzi dużo. Zielone światło włącza się jednocześnie dla wszystkich stron, i wtedy wszyscy idą na raz we wszystkich kierunkach. Rzeka ludzkich istnień, skąd idziemy i dokąd i po co, takie tam egzystencjalne banały wyściubiają nosa z zakamarków mózgownicy. A rozczarowanie chyba stąd, że jak jest czerwone światło, to wszyscy grzecznie stoją, a ja mam przed oczami obrazy podobnie ogromnych skrzyżowań w Bangkoku lub Chengdu, przez które przechodziły ogrome masy ludzi, przejeżdżały ciężarówki, samochody, niewyobrażalnie wielkie ławice skuterów i rowerów, chałupniczo skonstruktowanych traktorów, ryksz, furmanek i czego tam jeszcze. Nie tylko na zielonym, ale też przy każdym innym kolorze, we wszystkich możliwych i niemożliwych kierunkach i przy nieustannym akompaniamencie klaksonów i ryczących silników. A tutaj, na skrzyżowaniu Shibuya, spokój i  praworządność, a ludzie są bardzo cichutko i bardzo uważają, żeby nikogo nie potrącić. Jeśliby stanąć na środku skrzyżowania z zamkniętymi oczami, to można by pomyśleć, że jest się tu samemu.

Chciałam sobie usiąść w Starbucksie i trochę jeszcze sobie na to słynne skrzyżowanie popatrzeć, kto wie, może jeszcze w końcu jakoś by mnie dopadła miejska mistyka, ale taki sam pomysł miało jeszcze kilkaset innych osób stojących w dłuugaśnej kolejce wijącej się przed wejściem do kawiarni. Więc rezygnuję ze Starbucksa na rzecz spaceru po dzielnicy Shibuya. W odróżnieniu od cichutko przemykających ludzi, reklamy bombardują obrazem i dźwiękiem. Tutaj mały filmik:

W trakcie mojej wędrówki po ulicach Shibuyi trafiam też na salon gier patchinko, czyli taką japońską jaskinię gier, gdzie zwłaszcza nastolatki i młodzi mężczyźni w ogłuszającym huku automatów spędzają długie godziny na hazardzie. Na wejście do środka jakoś zabrakło mi odwagi…

Na koniec zachodzę do domu towarowego Hikarie, ale jak już poprzednio w Kioto, jakoś japońskie domy towarowe nie za bardzo mnie pociągają. Za to w food courcie u góry wypróbowuję nową dla mnie formę zielonej herbaty, z wagashi i kulką lodów. Herbata smakuje trochę sztucznie, jak jakaś rozpuszczalna herbata instant, za to wagashi jest przepyszne, bardzo aromatyczne, w środku jest chyba nadzienie kawowe, nie jestem do końca pewna, ale na pewno było to najlepsze wagashi ze wszystkich, jakie jadłam w trakcie mojego pobytu w Japonii.

Japońskie słodycze - pyszne wagashi i lody

Japońskie słodycze – lody i wagashi (może jak na japońskie warunki nie najpieknięjsze, za to przepyszne!!!)

 

To  są zapiski  z podróży do Japonii, która odbyła się na przełomie października i listopada 2016. Podróżowałam sama, podróż była zorganizowana indywidualnie przeze mnie.