O OlaM

Podróż to stan umysłu… Kocham podróże. Bycie w drodze, kontakt z innymi kulturami. Ale także konfrontację z sobą samą, z moimi myślami, odczuciami, potrzebami. Uwielbiam to, że w nowym otoczeniu, w spotkaniu z nową sytuacją, do głosu dochodzą normalnie ukryte pokłady (pod)świadomości, skojarzenia, pomysły. A po podróżach kocham wracać do domu. Do bycia mamą, żoną i zwykłą etatową pracownicą korpo. Moja dewiza to „slow travelling”. Moje podróże nie składają się z listy miejsc do odhaczenia, nie biorę udziału w konkursie na zaliczenie jak największej ilości zabytków i „must see-ów”. Czasem rezygnuję z jakiejś atrakcji na rzecz spokojnie wypitej dobrej herbaty lub ciekawej rozmowy z kimś poznanym w podróży. Wchłaniam atmosferę, rozkoszuję się małymi smaczkami, obserwuję. Rozgość się tutaj, droga czytelniczko i drogi czytelniku, i potowarzysz mi przez chwilkę w moich podróżach. Może znajdziesz tu inspiracje do Twojej następnej wyprawy, albo może chociaż chwilkę oddechu od codzienności… Do tego garstkę praktycznych porad dotyczących podróżowania, zwłaszcza podróżowania w pojedynkę jako kobieta i podróżowania z małym dzieckiem, informacje, co w moim przypadku się sprawdziło, a co nie. Każda podróż zostawia w nas ślady… Jeśli spodobał Ci się tutaj jakiś wpis lub masz pytania, to i Ty pozostaw tutaj ślad w postaci komentarza.

Marsylia – Stary Port (Vieux Port) o poranku

Kilka minut przed szóstą rano wymykam się z naszego apartamentu na poranną wędrówkę. Wstając bardzo rano mamy szansę pobyć sam na sam z miejscami, które później są okupywane przez tabuny turystów. A do tego, będąc matką i podróżując z rodziną, taki spacer jest dla mnie czasami jedyną szansą pobycia sam na sam ze mną samą…

Stary Port w Marsylii wita mnie zapachem uryny i śmieci. Od razu staje się jasne, że w nocy był przystanią dla imprezowiczów i dla biednych dusz, którym się w życiu

nie poszczęściło. Na szczęście na horyzoncie pojawia się brygada czyszcząca ulice, a widok na port, oświetlony pierwszymi promieniami słońca, wynagradza doznania węchowe.

Wejścia do portu strzeże Fort Saint-Nicholas, którego mury pięknie prezentowały się w promieniach porannego słońca:

Krótkie spojrzenie na uliczki bezpośrednio okalające Stary Port, i od razu wiadomo, dlaczego Marsylia ma szemraną reputację… Szczerze mówiąc, to trochę miałam duszę na ramieniu, zagłębiając się w ciemne i brudne, chociaż nie pozbawione uroku podwórka…

Im bardziej oddalam się od Starego Portu w kierunku Opery, tym bardziej reprezentacyjne robią się ulice i placyki:

 

To  są zapiski  z podróży do Marsylii, która odbyła się w Kwietniu 2017. Podóżowaliśmy indywidualnie. tutaj nasz cały plan podróży do marsylii.

 

Marsylia – co warto zobaczyć (weekend z dzieckiem)

Marsylia – portowa lafirynda, niegdysiejsza piękność, podupadła na zdrowiu i urodzie, która wciąż stara się trzymać fason. Miasto gdzie wstręt miesza się z podziwem, zachwyt z odrazą.

Warto jechać i oglądać? Zdecydowanie warto! Czy wybierać się do Marsylii z małym dzieckiem? Jak najbardziej!

Oto w skrócie nasz plan podróży, z linkami do zdjęć i dokładniejszych opisów:

Piątek:

  • przylot, transport taksówką z lotniska do naszego apartamentu. Piewsze wrażenie: śmieci, bardzo dużo śmieci, na ulicach, na chodnikach, wszędzie.

Sobota:

 Niedziela

  • checkout, depozyt bagażu 
  • krótki rejs statkiem na wyspę Ratonneau, spacer, obserwowanie mew, podziwianie widoków, szukanie i wąchanie ciekawych roślin, piknik w przepięknej zatoczce
  • powrót statkiem, obiad w okolicach starego portu
  • spacer do dworca (mniej turystycznymi ulicami)
  • transfer autobusem na lotnisko – z dworca głównego na lotnisko jedzie niedrogi i bardzo komfortowy autokar

Marsylia z dzieckiem na weekend

Marsylia – nigdy nie miałam tego miejsca „na celowniku”, i trafiliśmy tam nieco z przypadku, ponieważ mąż miał w okolicy konferencję, a tym samym bilet lotniczy zafundowany przez firmę, więc postanowiliśmy wykorzystać okazję i spędzić rodzinny weekend w tym mieście. I to był strzał w dziesiątkę! Świetne miasto na krótki weendowy wypad!

Jeśli chodzi o przygotowania, to nie  szukaliśmy jakichś specjalnych atrakcji dedykowanych dzieciom – nasza (wtedy czteroletnia) córka jest przyzwyczajona do podróżowania i do przemieszczania się nawet na duże odległości na piechotę – Marsylia jest pod tym względem bardzo przyjazna, bo stare miasto jest dosyć kompaktowe i większość miejsc, które chcieliśmy odwiedzić leżała w odległości małego spaceru.

Oczywiście w planie dnia trzeba uwzględnić częste przerwy na odpoczynek i przekąski i trzeba dziecku dać możliwość fizycznego „wyszalenia się”, no i być otwartym na wyszukiwanie razem z dzieckiem rzeczy, które jemu się podobają i je interesują. Takie podejście bardzo dobrze u nas się sprawdza i tym razem także każdy z członków rodziny opuścił Marsylię po weekendzie bardzo zadowolony.

Tutaj opis, co dokładnie robiliśmy i co warto zobaczyć w Marsylii.

Zazwyczaj staramy się podczas podróży zatrzymywać się nie w hotelach, a raczej w apartamentach z kuchnią, tak też zrobiliśmy tym razem. Daje nam to możliwość swobodnego dostępu do czajnika, lodówki, itd, dzięki czemu nie musimy się przejmować tym, kiedy jest serwowane śniadanie, o każdej porze dnia i nocy możemy się napić świeżej herbaty lub zrobić przegryzkę dla dziecka.

Tym razem również zatrzymaliśmy się w apartamencie, położonym centralnie w starej części miasta tuż obok starego portu. Dzięki takiej lokalizacji mieliśmy możliwość wrócić do apartamentu między poszczególnymi punktami naszego zwiedzania, żeby trochę odsapnąć i na przykład zostawić zakupy. Apartament mieścił się w starej kamienicy, w której od razu urzekła nas taka piękna klatka schodowa (tak, narobiłam się zdjęć tej klatki jak wariatka, ale tak mi się podobała, że nie mogłam się powstrzymać):

Jedynym zgrzytem jeśli chodzi o zwiedzanie z dzieckiem Marsylii była sytuacja w restauracji w dość turystycznej części dzielnicy Le Panier. Chcieliśmy tam zjeść obiad, a ponieważ nasze dziecko nie przejawiało akurat objawów wielkiego głodu, chcieliśmy zamówić dwa dania dla nas dorosłych i podzielić się z córką – to jest dla nas normalny sposób jedzenia w restauracjach, kiedy idziemy do nich całą rodziną. Niestety kelner poinformował nas, że w restauracji KAŻDY musi coś zamówić, nawet dziecko. Wobec tego poprosiliśmy dla córki o sałatkę owocową, która była w karcie w sekcji deserów, co spotkało się z kategoryczną odmową ze strony kelnera, ponieważ deser to nie jest normalny posiłek. Pan kelner dał nam do zrozumienia, że nie obsłuży nas, dopóki nie zamówimy jeszcze czegoś konkretnego dla dziecka, bo blokujemy dodatkowe miejsce, które „nie konsumuje”. Dodam, że restauracja była prawie pusta. Wobec takiej obcesowej postawy kelnera nie pozostało nam nic innego, jak opuścić tę restaurację. Słyszałam już historie o francuskich kelnerach, którzy zadzierają nosa, ale do tej pory myślałam, że to tylko takie stereotypy. No cóż… Nie udało nam się popróbować takiej typowej francuskiej kuchni z wyższej półki, ale za to we wszystkich innych miejscach, jak kawiarnie, boulangerie i bistra obsługiwano nas w miły sposób.

 

To  są zapiski  z podróży do Marsylii, która odbyła się w Kwietniu 2017. Podóżowaliśmy indywidualnie. tutaj nasz cały plan podróży do marsylii.

Japonia – czy warto jechać?

Droga z Asakusy na lotnisko Haneda minęła mi bezproblemowo – po dwóch tygodniach korzystanie z Japońskich pociągów nie sprawia mi już większych problemów. Szwendam się po lotnisku, wydaje ostatnie jeny na drobiazgi dla najbliższych i zastanawiam się, czy mi się w ogóle ten wyjazd podobał…

I dochodzę do wniosku, że nie ma jednej szczególnej rzeczy, która mi się najbardziej podobała. Japonia  jest fascynująca, bo jest mieszanką wielu wrażeń. Wielowiekowa kultura istniejąca obok nowoczesności. Tradycyjna kuchnia, która zachowuje swoją specyfikę, przyjmując jednocześnie wpływy kuchni z całego świata. Obsesyjna czystość i jednocześnie wizualna kakofonia reklam, szyldów i kabli. Gejsze i lolitki. Zen i kawaii. Te przeciwstawne elementy współgrają ze sobą w przedziwnej harmonii – i właśnie to jest dla mnie najbardziej fascynujące.

Japonia jest też idealnym miejscem do podróżowania  w pojedynkę, a zwłaszcza dla kobiet podróżujących solo. Potwierdziło się wszystko, o czym czytałam – jest bezpiecznie, wszystko działa jak należy, ludzie są niesamowicie mili i pomocni, a jednocześnie nie narzucają się, więc jeśli chce się po prostu pobyć samym ze swoimi myślami, nie ma chyba lepszego miejsca na ziemi. No, oczywiście poza jakimiś pustelniami w bezludnych ostępach, ale to już inny typ podróżowania…

Robi mi się smutno, że już opuszczam to miejsce, czuję niedosyt… Bardzo chciałaby tu jeszcze kiedyś wrócić…

A tutaj jeszcze kilka nieartystycznych fotek, które trochę oddają klimat lotu do Monachium. Mój kochany mąż zafundował mi upgrade do economy plus, więc podróż upłynęła mi bardzo komfortowo (i tym razem na szczęście bez podpitych i wydzierających się rodaków)

 

I na koniec jeszcze moje ulubione zdjęcie z tego  powrotnego lotu – przepiękny wschód słońca. Lecieliśmy na zachód, więc ten widok  towarzyszył nam przez kilka godzin, a ja czułam się jak Mały Książę na swojej planecie (który tylko przesuwał krzesełko, żeby oglądać wschód lub zachód słońca wiele razy w ciągu dnia).

Lot z Tokio do Monachium - piękny wschód słońca towarzyszył nam przez kilka godzin

Lot z Tokio do Monachium – piękny wschód słońca towarzyszył nam przez kilka godzin

Tokyo Metropolitan Government Building – Tokio z góry i za darmo

Zbliża się koniec mojego pobytu w Tokio, a tak bardzo chciałabym jeszcze zobaczyć to miasto z góry. Można to zrobić w Sky Tree, więc niedaleko mojego apartamentu, ale cena wyjazdu na górę wydaje mi się zbyt wygórowana. Na szczęście znajduję informację, że panoramę Tokio można podziwiać za darmo w tokijskim ratuszu.

Podjeżdżam do stacji Tocho-mae, która znajduje się praktycznie w podziemiach ratusza. Trochę się gubię w labiryncie korytarzy na stacji i kilka minut krążę w poszukiwaniu właściwego wejścia do ratusza, ale w końcu udaje mi się znaleźć dosyć sporą kolejkę do windy (jestem w ratuszu  pod wieczór i kolejka składa się prawie wyłącznie z turystów). Kolejka porusza się dosyć wartko, po niedługim oczekiwaniu zostaję załadowana do windy z kilkunastoma innymi osobami. Winda jest obsługiwana przez młodą hostessę w uniformie i białych  rękawiczkach. Hostessa kłania się nam do pasa, naciska guzik windy i rozpoczyna entuzjastyczny monolog po japońsku, który trwa przez całą naszą jazdę na wysokość 220 metrów. Potem hostessa ponownie się kłania i  wypuszcza nas z windy.

Widok na miasto jest niesamowity, zwłaszcza, że trafiłam na końcówkę zachodu słońca i całe miasto jest aż po horyzont rozświetlone. Przepiękny sposób na pożegnanie się z tym miejscem i z Japonią…

Niestety zdjęcia nie oddają klimatu, bo były robione zza szyby i nie wolno w tym miejscu używać ani statywu, ani nawet żadnej podpórki na aparat, choćby to nawet była własna torebka – bardzo czujna obsługa uprzejmie ale stanowczo reaguje na każde próby podparcia aparatu na czymś stabilnym.

Z informacji praktycznych warto wiedzieć, że ratusz ma dwie wieże, południową i północną, widok na miasto można podziwiać za darmo z obydwu. Wieża południowa jest czynna do 17:30, wieża północna do 23. Na piętrze obserwacyjnym w wieży południowej jest kawiarnia, a w północnej restauracja i sklep z suwenirami. Ja, z racji późnej godziny, byłam w wieży północnej, z restauracji nie korzystałam, więc nie wiem, czy warto, ale czytałam, że na pewno trzeba rezerwować miejsce wcześniej. Obie wieże mają kilka dni w miesiącu, kiedy są zamknięte, najlepiej to zawsze wcześniej sprawdzić –  tutaj oficjalna strona Tokyo Metropolitan Government z godzinami otwarcia.

To  są zapiski  z podróży do Japonii, która odbyła się na przełomie października i listopada 2016. Podróżowałam sama, podróż była zorganizowana indywidualnie przeze mnie.

Tokio – Odaiba – Onsen Oedo Monogatari

Wizyta w Japonii bez odwiedzenia onsenu ponoć się nie liczy, a ja odkładałam ten onsen i odkładałam, bo nie byłam pewna, czy to coś dla mnie. Będąc na Odaibie zdecydowałam się w końcu odwiedzić Onsen Oedo Monogatari i okazało się to strzałem w dziesiątkę – ten onsen to absolutny highlight mojej podróży!

Tuż po wejściu do budynku jesteśmy skonfrontowani z japońskimi tradycjami, bo hol wyłożony jest matami tatami, których nie wolno pobrudzić i dlatego trzeba zdjąć buty, a mokre parasole włożyć w jednorazowe foliowe pokrowce rozdawane przy drzwiach (Japończycy są mistrzami świata w produkowaniu odpadów). Do kolejki po bilet ustawiamy się więc na bosaka i dostajemy jeszcze ostrzeżenie, że nie zostaniemy wpuszczeni, jeśli mamy jakiekolwiek tatuaże. Tatuaże są w Japonii bardzo silnie kojarzone z mafią i w większości onsenów panuje zakaz wstępu dla osób z tatuażami.

Przy kasie dostajemy bawełnianą yukatę (można wybrać jeden z czterech kolorowych wzorów dla kobiet lub czterech raczej stonowanych kolorystycznie dla mężczyzn). Dostajemy też chip z bransoletką do zapięcia na rękę, na którym będą odnotowywane zakupy w onsenie, zapłacimy za wszystko przy wyjściu.

W szatniach podzielonych według płci przebieramy się w yukaty i wchodzimy do wielkiej koedukacyjnej hali w stylu Edo ze sklepami, restauracjami, grami, budkami wróżbitów i co tam jeszcze spragniona relaksu dusza zapragnie.

Obok hali głównej znajduje się druga spokojniejsza hala, przeznaczona do odpoczynku po kąpieli. W kompleksie onsenu, oprócz klasycznej kąpieli w gorącej wodzie, można jeszcze brodzić w koedukacyjnym baseniku outdoorowym i zafundować sobie masaż lub zabieg kosmetyczny.

Kąpiel jest przeżyciem samym w sobie. Aby jej zażyć, trzeba się udać do innej przebieralni, znowu osobnej dla kobiet i mężczyzn – część basenowa też jest odseparowana według płci. W tej przebieralni są szafki, w których zostawia się yukatę, telefon, i co tam kto ma przy sobie. Dostaje się taki malutki ręczniczek, taki naprawdę malutki, trochę większy od chusteczki do nosa i drugi ręcznik trochę większy, ale niewiele. Ten większy na razie zostawia się w swojej skrytce.

Rozebranym do rosołu wchodzi się do pierwszej części łaźni, gdzie są malutkie boksy z malutkimi krzesełkami (jak dla przedszkolaków), lustrem, prysznicem, mydłem i naczyniem do polewania się (nie wiem po co, no bo przecież można użyć prysznica). Siedząc na stołeczku trzeba się gruntownie umyć, używając tego małego ręczniczka jako myjki, a potem jeszcze trzeba dokładnie spłukać swój boks, żeby było czysto dla następnej osoby.

Potem przechodzi się do części z basenami. Są to kamiennne kadzie, od takiej mieszczącej ze cztery osoby do takich wielkich na mniej więcej 20 osób. Baseny są ustawione według rosnącej temperatury wody. Najpierw wchodzimy do tego z najchłodniejszą wodą, potem zwiększamy temperaturę, według uznania. Najcieplejszy basen był dla mnie za gorący, ale wiele Japonek dzielnie się w nim moczyło. Przebywając w basenie cały czas mamy ze sobą ten mały ręczniczek, można nim ocierać pot z twarzy i należy bardzo uważać, aby go nie zamoczyć w wodzie, bo to jest uważane za bardzo gruby nietakt. Większość onsenowiczów kładzie go sobie na głowie.

W onsenowej hali panuje bardzo spokojna atmosfera a i sama kąpiel jest bardzo relaksująca.

Kiedy zdecydujemy, że już dosyć moczenia się w ciepłej wodzie, wracamy do szatni i przy pomocy tego większego ręcznika doprowadzamy się do stanu w miarę suchego. Nie wiem jak jest w innych onsenach, ale w Oedo Monogatari za darmo są do dyspozycji wszelakie kosmetyki pielęgnacyjne do skóry i włosów, balsamy, krem do twarzy, etc.

Zrelaksowana po kąpieli funduję sobie chirashi sushi, a na dokładkę matcha smoothie i czuję się jak bogini życia.

Kąpiel w onsenie jest tak relaksująca, że aż zasnęłam w pociągu i przespałam moją stację. Podobno dopiero po takim przegapieniu swojej stacji można o sobie mówić, że jest się prawdziwym tokijczykiem…

 

To  są zapiski  z podróży do Japonii, która odbyła się na przełomie października i listopada 2016. Podróżowałam sama, podróż była zorganizowana indywidualnie przeze mnie.